Spis legend

Logo serwisu Biblia


Nakarm głodne dziecko - wejdź na stronę www.Pajacyk.pl
















Legendy o świętych



Jak św. Bernard braci za sobą do klasztoru pociągną


Bernard urodził się w Burgundii w zamku Fontaine z rodziców bardzo pobożnych i szlachetnego rodu. Ojcem jego był Tecelinus, w oczach świata dzielny rycerz, lecz niemniej oddany Bogu, zaś matka jego nosiła imię Aleth. Urodziła ona siedmioro dzieci, sześciu chłopców i jedną dziewczynę; chłopcy wszyscy z czasem zostali mnichami, a dziewczyna zakonnicą. Bezpośrednio potem, jak urodziła dziecko, własnoręcznie ofiarowywała je Bogu, unikała dawania ich na wykarmienie mamkom, jak gdyby z mlekiem matczynym pragnąc im wpoić szlachetną swą naturę. Gdy zaś podrosły, jak długo pozostawały w jej opiece, wychowywała je raczej dla pustelni niż dla dworu, podając im pokarmy proste i najpospolitsze, tak jakby zaraz potem miała je wysłać na pustelnię. Otóż gdy jeszcze nosiła w łonie trzeciego z kolei syna, to znaczy właśnie Bernarda, miała sen wróżebny a mianowicie zdawało się jej, że ma w łonie szczekającego szczeniaka całego białego, a rudawego na grzbiecie. Sen ten opowiedziała pewnemu świątobliwemu mężowi, a ów rzekł jej głosem proroczym: Zostaniesz matką doskonałego szczenięcia, które będzie stróżem domu Bożego i zawzięcie będzie ujadać przeciwko jego wrogom: będzie mianowicie znakomitym kaznodzieją i wielu ludzi uzdrowi leczącym wpływem swej wymowy.

Kiedy Bernard był jeszcze małym dzieckiem, cierpiał na wielkie bóle głowy; mimo to jednak kobietę, która przyszła zaklęciami złagodzić jego cierpienia, z wielkim oburzeniem i krzykiem odepchnął i wypędził. A Bóg nie odmówił swego miłosierdzia pełnemu gorliwości chłopięciu, bo od razu w tej chwili wstał i poczuł, że ból ustąpił.

Pewnego razu, gdy Bernard jako chłopiec w świętą noc Bożego Narodzenia oczekiwał w kościele na jutrznię, rozmyślając z ciekawością, o której godzinie nocy Chrystus się narodził, objawiło mu się Dzieciątko Jezus, jakby po raz drugi przed jego oczyma narodzone z łona Matki. Od tego czasu Bernard aż do końca życia zawsze uważał, że to była godzina narodzin Pańskich. I od tejże godziny otrzymał zarówno łaskę głębszego zrozumienia wszystkiego, co pozostaje w związku z tą tajemnicą, jak i szczególnie porywającego mówienia o tych sprawach, dzięki czemu później w początkach swej twórczości pisarskiej wydał ku czci Rodzicielki i Nowonarodzonego znamienite dziełko, w którym objaśnił perykopę ewangeliczną poczynającą się od słów: »Posłany został anioł Gabriel«.

Wróg odwieczny widząc tak zbawienne zamiary chłopca pozazdrościł mu jego postanowienia, by wytrwać w czystości, i podsuwał mu wiele podstępnych pokus. Raz mianowicie Bernard przypatrywał się czas jakiś z zainteresowaniem pewnej kobiecie, ale wnet zawstydził się w sercu i karząc za to surowo sam siebie, wskoczył do zimnego jeziora i tak długo w nim pozostał, aż na wpół zamarzły za łaską Bożą ostygł zupełnie z płomieni cielesnej pożądliwości. W tym samym mniej więcej czasie pewna dziewczyna za namową szatana wśliznęła się nago do łóżka, gdzie on spał. Bernard jednak poczuwszy ją koło siebie z całym spokojem i w milczeniu usunął się jej z połowy łóżka, które zajmował, obrócił się na drugi bok i spał dalej. Nieszczęsna czekała jakiś czas cierpliwie, potem zaczęła go trącać i zaczepiać, ale gdy pozostał niewzruszony, choć była dziewczyną całkiem pozbawioną wstydu, zaczerwieniła się i ogarnięta niezmiernym zdumieniem i podziwem zerwała się i uciekła. Innym razem gościł w domu pewnej niewiasty, a ona widząc przystojnego młodzieńca, zapłonęła ku niemu gwałtowną pożądliwością. Kazała mu więc pościelić na osobności, a w nocy wstała i bezwstydnie poszła po cichu do niego. On jednak poczuwszy ją zakrzyknął natychmiast: Złodzieje, złodzieje! Na ten krzyk niewiasta uciekła, zerwała się służba, zapalono latarnie, szukano złodzieja, ale daremnie, za czym wszyscy wrócili do łóżek i posnęli. Tylko owa nieszczęsna nie mogła znaleźć spokoju, więc znowu wstała i podążyła do łóżka Bernarda. On jednak znowu podniósł krzyk: Złodzieje, złodzieje! Po raz wtóry zaczęto szukać złodzieja, ale ten, który sam jeden o nim wiedział, nie wydał go. Po raz trzeci wreszcie odpędzona w ten sposób niegodziwa niewiasta wystraszyła się, straciła nadzieję i dała spokój. Następnego dnia już w drodze towarzysze żartowali z Bernarda i pytali, czemu tyle razy w nocy śnili mu się złodzieje. Ale on rzekł im: Naprawdę, tej nocy czyhał na mnie złodziej, bo gospodyni próbowała mi zabrać skarb nie do odzyskania: czystość.

Widząc tedy, że niebezpiecznie jest mieszkać wraz z wężem, zaczął myśleć o ucieczce i wówczas postanowił wstąpić do zakonu cystersów. Bracia jego dowiedziawszy się o tym próbowali go wszelkimi siłami odwieść od tego zamiaru, ale Pan udzielił mu tyle łaski, że nie tylko sam nie dał się odeń powstrzymać, lecz jeszcze braci swoich i wielu innych pozyskał dla Boga i życia zakonnego. Tylko brat jego Gerard, dzielny rycerz, za nic miał słowa brata i wszystkie jego napomnienia odtrącał. Wówczas Bernard rozpłomieniony wiarą i gorliwością w miłości braterskiej rzekł: Wiem, wiem, mój bracie, że tylko cierpienie pozwoli ci zrozumieć to, co teraz słyszysz! A dotykając palcem jego boku dodał: Nadejdzie dzień - i to prędko - kiedy włócznia przebije ten bok i otworzy dostęp do twego serca radom, które teraz odrzucasz! A niebawem Gerard dostał się do niewoli i z bokiem przebitym włócznią w tym właśnie miejscu, które brat jego pokazał palcem, w łańcuchach wtrącony został do lochu. Bernard przybył do niego, ale ponieważ nie pozwolono mu mówić z bratem, krzyknął doń tylko: Bracie Gerardzie, wiem, że niebawem pójdziemy i wstąpimy do klasztoru! Tejże nocy łańcuchy spadły z jego nóg, bramy się otworzyły, a on z radością umknął i oświadczył bratu, że zmienił zamiar i chce zostać mnichem. W roku 1112 od Wcielenia Pańskiego, a 15 od założenia klasztoru w Citeaux sługa Boży Bernard, liczący wówczas około 22 lat, wstąpił do zakonu cystersów z 30 z górą towarzyszami. A kiedy Bernard z braćmi wychodził z rodzicielskiego domu, pierworodny Gwido widząc najmłodszego brata Minarda bawiącego się przy drodze z chłopcami rzekł: No, bracie Minardzie, tobie teraz przypadają wszystkie ziemie do nas należące! A chłopiec odparł mu nie po dziecinnemu: To wy chcecie mieć niebo, a mnie tylko ziemie zostawiacie? Niesprawiedliwy to podział! Niedługo też tylko pozostał z ojcem, a potem poszedł śladem braci.

Tymczasem sługa Boży Bernard wstąpiwszy do klasztoru tak dalece pogrążył się w sprawach duchowych i tak całkowicie oddał się Bogu, że jak gdyby w ogóle przestał żyć życiem zmysłów. Już rok przepędził w celi nowicjuszy, a jeszcze nie wiedział, czy klasztor ma dach; tylekroć wchodził i wychodził z kościoła, a uważał, że w prezbiterium jest tylko jedno okno, choć było ich trzy.

Tymczasem opat z Citeaux posłał braci celem wzniesienia klasztoru w Clairvaux, a na ich czele postawił Bernarda w charakterze opata. On zaś spędził tam długi czas w wielkim ubóstwie i często robił sobie polewkę z liści buku. Czuwał też sługa Boży ponad ludzką miarę, bo miał zwyczaj utyskiwać, że nigdy bardziej czasu nie traci niż wtedy, kiedy śpi - i uważał, że trafne jest porównanie snu i śmierci, ponieważ jak w oczach ludzi śpiący są podobni do zmarłych, tak w oczach Bożych zmarli dla grzechu do śpiących. Dlatego też niecierpliwił się, gdy słyszał kogoś głośno chrapiącego, albo widział nie dość równo leżącego, i wytykał takim, że śpią »zmysłowo« albo »świecko«. Do jedzenia nigdy nie ciągnął go apetyt i tylko z obawy, by nie opaść z sił, tak szedł na posiłek jakby na męki.

Po jedzeniu zawsze zastanawiał się, ile zjadł, i jeśli tylko choćby niewiele przekroczył zwykłą miarę, zadawał sobie za to jakąś pokutę. Tak dalece opanował rozkosze podniebienia, że w znacznym stopniu stracił zdolność rozróżniania smaków. Raz bowiem nie zdając sobie z tego zupełnie sprawy napił się oleju, który mu przez pomyłkę podano, i nie prędzej się to wydało, aż ktoś wyraził zdziwienie, że Bernard ma tłuste wargi. Innym razem przez kilka dni jadł surową krew, którą mu omyłkowo podano; mawiał, że tylko woda ma dla niego jakiś smak, bo gdy ją pije, chłodzi mu usta i gardło. Opowiadał, że przeważnej części tego, czego nauczył się o Piśmie św., dowiedział się rozmyślając i modląc się wśród lasów i pól, a w gronie przyjaciół mawiał, że nie miał innych nauczycieli prócz dębów i buków. A wreszcie wyznał, że raz, gdy rozmyślał i modlił się, objawiony mu został od razu sens całego Pisma św. Sam opowiada w komentarzu do Pieśni nad Pieśniami, że gdy raz przemawiał, zachował dla siebie myśl jakąś, którą natchnienie mu podsuwało - nie z braku wiary, ale może z niedostatecznej ufności - aby mieć temat do rozwinięcia, gdy znowu wypadnie mu mówić o tym samym. Wówczas jednak usłyszał głos mówiący doń: Dokąd tę myśl zachowasz dla siebie, nie otrzymasz żadnej innej.

W odzieniu zawsze cenił sobie ubóstwo, ale nie brud, bo ten - jak nauczał - świadczy albo o niedbalstwie, albo o szukaniu próżnej sławy przed sobą samym lub u innych ludzi. Często miał na ustach, a zawsze w sercu tę prawdę: Kto robi coś takiego, czego nie robi nikt inny, staje się przedmiotem ogólnego podziwu. Dlatego też włosiennicę nosił przez szereg lat, jak długo mogło to pozostać w tajemnicy - ale gdy się wydało, natychmiast ją porzucił i wrócił do zwykłego sposobu ubierania się. Nigdy tak serdecznie się nie śmiał, aby musiał więcej wysiłku wkładać w pohamowanie się od śmiechu niż w sam śmiech, i zdawało się, że jego śmiechowi więcej trzeba podniety niż wędzidła.

Mawiał, że cierpliwość może być trojaka: w stosunku do krzywdy wyrządzonej słowem, do szkód materialnych i do obrażeń cielesnych - a że sam posiadał ją w pełni, to wykazał w następujących okolicznościach. Pewnego razu napisał do jednego biskupa list z przyjacielskimi napomnieniami, a on, wielce tym rozgniewany, odpisał mu w gorzkich słowach, rozpoczynając od takiego pozdrowienia: Życzę ci zbawienia, ale nie ducha bluźnierstwa - mniemając, że Bernard napisał te upomnienia dla urągania jego powadze biskupiej. Lecz on odpisał mu na to: Nie sądzę, aby mieszkał we mnie duch bluźnierstwa, a natomiast wiem, że nie złorzeczyłem i nie złorzeczę nikomu, a już najmniej księciu mojego ludu. Pewien opat przysłał mu na budowę jednego z klasztorów 600 grzywien srebra, ale całą tę sumę po drodze zagarnęli zbójcy. Na wieść o tym Bernard rzekł tylko: Błogosławiony niech będzie Bóg, który oszczędził nam tego ciężaru. Ale i tym - dodał - którzy go zabrali, nie należy brać tego tak bardzo za złe, bo skłoniła ich do tego właściwa ludziom chciwość, a przy tym wielka kwota stanowiła dla nich wielką pokusę. Innym razem przyszedł doń pewien kanonik regularny i gorąco prosił, by św. Bernard przyjął go w poczet swych mnichów. On jednak nie chciał na to przystać, tylko radził mu, aby wrócił do swego kościoła. Na cóż więc - rzecze kanonik - tak bardzo polecasz w pismach twoich doskonałość, jeśli nie dajesz przystępu tym, którzy chcą ją posiąść? Bodajbym miał tu w rękach twoje księgi, podarłbym je na strzępy! W żadnej z nich - odparł Bernard - nie czytałeś, że nie możesz osiągnąć doskonałości w twoim klasztorze. Ja zalecałem we wszystkich mych pismach poprawę życia, a nie odmianę miejsca. Ów zaś nieprzytomny z wściekłości wpadł nań i tak mocny wyciął mu policzek, że ślad czerwony wystąpił po uderzeniu, a następnie spuchlizna. Obecni przy tym rzucili się na świętokradcę, lecz sługa Boży zasłonił go, wołając i zaklinając ich w imię Chrystusa, by go nie tykali i nie czynili mu żadnej krzywdy. Nowicjuszom, pragnącym wstąpić do klasztoru, zwykł był mawiać: Jeśli spieszno wam wejść do wnętrza, tu, przed drzwiami pozostawcie ciała, które przynieśliście ze świata. Niech same dusze wejdą, bo ciało nic tutaj nie wskóra.

Ojciec jego, który sam pozostał w domu, wstąpił też do klasztoru i tam po pewnym czasie zmarł, chwalebnie przeżywszy ostatek swych dni. Siostra zaś po światowemu wyszła za mąż i żyjąc wśród bogactw i rozkoszy narażała się na wielkie niebezpieczeństwo. Pewnego razu udała się do klasztoru, aby odwiedzić swych braci, lecz ponieważ przybyła ze wspaniałym orszakiem i z okazałością wielką, św. Bernard wzdrygnął się jak przed sidłem szatańskim do łapania dusz i żadną miarą nie zgodził się wyjść i zobaczyć się z nią. Ona tedy widząc, że żaden z braci nie wyszedł jej na spotkanie, a ten, który właśnie był furtianem, nazwał ją gnojem pięknie przystrojonym, cala zalała się łzami i rzekła: Zapewne, jestem grzesznicą, ale za takich jak ja umarł Chrystus; dlatego właśnie, że czuję się grzeszną, szukam rady i sposobności rozmowy ze świętymi! A jeśli brat mój gardzi węzłami krwi, to niechaj sługa Boży nie gardzi duszą moją, niechaj przyjdzie i da mi wskazówki, a ja zastosuję się do nich. Dopiero na taką obietnicę wyszedł do niej Bernard z innymi braćmi, a nie mogąc rozwieść jej z mężem, przede wszystkim zabronił jej wszelkiej okazałości światowej, dal jej do naśladowania wzór matki — i z tym ją odprawił. Ona zaś wróciwszy do domu od razu zmieniła się zupełnie: nie porzucając świata, żyła przecież jakby na pustelni i usuwała się od wszystkich spraw światowych. Na koniec ciągłymi prośbami uzyskała to od męża, że pozwolił jej odejść i wstąpić do klasztoru.

Pewnego razu zachorował mąż Boży i już zdawało się, że wyda ostatnie tchnienie. Wówczas w widzeniu zobaczył siebie, stojącego przed sądem Bożym, przed którym jako jego przeciwnik stał też szatan, miotając przeciw niemu niegodziwe oskarżenia. Skoro tedy on wygłosił wszystko, co miał do powiedzenia, a mężowi Bożemu przypadła kolej odpowiadania, wcale nie przestraszony ani nie zmieszany rzekł: Przyznaję, że nie jestem godny i że dzięki mym własnym zasługom nie mogę osiągnąć królestwa niebieskiego. Ale Pan mój, który je posiada z podwójnego tytułu: dziedzictwa po Ojcu i za zasługi swej męki, sam zadowoliwszy się pierwszym z nich, drugi mnie podarował. Na mocy Jego daru mogę bez wstydu ubiegać się o nie. Na to nie miał już co odpowiedzieć przeciwnik, więc zebranie rozwiązano, a mąż Boży powrócił do przytomności.

Jednakże odmawianiem sobie wszystkiego, pracą i czuwaniem tak bardzo osłabił swe ciało, że zapadł w ciężką chroniczną chorobę i ledwie mógł brać udział we wspólnym życiu klasztoru. Pewnego razu zachorował szczególnie ciężko, ale gdy bracia nieustannie modlili się za niego, poczuł niejaką poprawę i rzekł do nich, skoro zebrali się wszyscy: Czemu zatrzymujecie mnie, nędznego człowieka? Mocniejsi jesteście i przemogliście, ale dajcie pokój, proszę, dajcie pokój i pozwólcie mi odejść!

Wiele miast wybierało go swoim biskupem, zwłaszcza Genua i Mediolan, ale mąż Boży, gdy go tam zapraszano, ani nie wyrażał zgody, ani nie odmawiał szorstko, lecz odpowiadał, że nie jest panem swej woli, tylko przeznaczonym do służby dla innych. Bracia zaś jego za jego własną radą postarali się o przywilej papieski, że nikt nie mógł im zabrać przedmiotu ich radości.

Pewnego razu odwiedził braci kartuzów, a oni byli nim we wszystkim bardzo zbudowani; jedno tylko do pewnego stopnia nie podobało się tamtejszemu przeorowi, a mianowicie, że siodło konia, na którym święty przyjechał, było zbyt okazałe i nie dość wyraźnie świadczyło o ubóstwie. Przeor ów podzielił się tą uwagą z jednym z braci, a ten powtórzył ją mężowi Bożemu, a wtedy on nie mniej się zdziwił i zapytał, jakie było to siodło, bo jechał na nim z Clairvaux do Kartuzji, ale zupełnie nie zdawał sobie z tego sprawy, jakie ono było. Idąc raz przez dzień cały wzdłuż wybrzeży Jeziora Lozańskiego w ogóle go nie zauważył, albo też nie zauważył, że je widział, bo gdy wieczorem towarzysze jego mówili o tym jeziorze, zapytał ich, gdzie ono jest, a oni usłyszawszy to niezmiernie byli zdumieni.

Pokora jego serca przewyższała jeszcze jego sławę i cały świat nie zdołał go tak wywyższyć, jak on sam siebie potrafił upokorzyć. Wszyscy uważali go za niezrównanie wielkiego, a on sam siebie za niezmiernie małego i podczas gdy każdy stawiał go wyżej od siebie, on sam nie stawiał się wyżej od nikogo. Na koniec, jak sam niejednokrotnie się wyrażał, wśród największych zaszczytów i niezmiernej popularności czuł się tak, jakby to chodziło o kogo innego, i zdawało mu się, że jego samego tam nie ma, jak gdyby podejrzewał, że to wszystko jest tylko jakimś snem; a im bardziej w jakimś klasztorze bracia byli prości i im swobodniej mógł oddać się drogiej sercu swemu pokorze, z tym większą radością odnajdywał tam siebie i tam czuł się na powrót samym sobą. A zawsze zastać go można było albo na modlitwie, albo przy czytaniu lub pisaniu, albo na rozmyślaniu, albo przy budowaniu braci żywym słowem.

Pewnego razu głosząc do ludu kazanie zauważył, że wszyscy z uwagą i pobożnością przyjmowali jego słowa - i wówczas taka pokusa wkradła się do jego serca: Zaiste, teraz dobrze każesz, wszyscy ludzie chętnie cię słuchają i uważają za mędrca! Mąż Boży czując wzbierającą dumę zatrzymał się na chwilę i zaczął myśleć, czy ma dalej mówić, czy przerwać, ale natychmiast wsparty Bożą pomocą odpowiedział milcząco kusicielowi: Nie ze względu na ciebiem zaczął i nie ze względu na ciebie skończę - i tak się upewniwszy wygłosił kazanie do końca.

Mnich jeden, który poprzednio w świecie był rybałtem i graczem, za namową złego ducha postanowił wrócić do świata. Św. Bernard nie mogąc go od tego powstrzymać, zapytał go, z czego będzie żył. On zaś odparł: Umiem grać w karty i potrafię z tego wyżyć. A jeśli - zapytał święty - powierzę ci pewien kapitał, to czy zechcesz co roku przyjść do mnie i podzielić się ze mną zyskiem? Ów słysząc to ucieszył się i z chęcią obiecał tak uczynić. Św. Bernard wówczas kazał mu dać 20 soldów, a on wziął je i poszedł. Święty jednak uczynił tak na to, aby móc go skłonić do powrotu, jak też istotnie się stało. On bowiem poszedłszy w świat stracił wszystko i ze wstydem powrócił do furty. Słysząc o tym mąż Boży z radością wyszedł doń i nadstawił połę, aby dzielić z nim zysk. Ale on rzekł: Nic nie zyskałem, ojcze, a jeszcze utraciłem nasz kapitał; jeśli chcecie, to weźcie mnie w miejsce kapitału. A Bernard odparł mu łaskawie: Jeżeli tak, to lepiej, że ciebie dostanę, niż gdybym miał stracić ciebie i pieniądze.

Pewnego razu św. Bernard jadąc dokądś na ośle, wdał się w rozmowę z pewnym wieśniakiem, a gdy ona zeszła na modlitwę, poskarżył się na brak uwagi przy niej. Słysząc to towarzysz nabrał o nim niezbyt wysokiego mniemania i odparł, że on sam jest w modlitwie zawsze uważny i skupiony. Bernard zaś chcąc mu pozwolić przekonać się i oduczyć go lekkomyślnych przechwałek powiedział: Zostań trochę z tyłu i z całą uwagą, na jaką możesz się zdobyć, zacznij odmawiać Modlitwę Pańską; jeśli potrafisz ją odmówić bez żadnego roztargnienia, to osioł, na którym jadę, będzie twój. Ale musisz mi dać słowo, że jeśli będziesz przy tym myślał o czymś innym, to nie zataisz tego przede mną. Tamten ucieszył się i przekonany, że już ma osła, śmiało odszedł na stronę i skupiwszy się zaczął odmawiać Modlitwę Pańską. Ale zaledwie odmówił połowę, gdy oto nie w porę przyszło mu na myśl siodło, czy mianowicie dostanie je wraz z osłem. Przyłapawszy się na tym, szybko dogonił Bernarda, wyznał mu, co go najbardziej zaciekawiało w czasie modlitwy, a następnie nie myślał już tak dobrze o sobie.

Brat Robert, zakonnik w klasztorze św. Bernarda, a wedle świata jego krewniak, uległ, jak to młody człowiek, czyjejś namowie i przeniósł się do Cluny. Wielebny ojciec z początku nic na to nie powiedział, ale potem postanowił go listownie wezwać do powrotu. Gdy jednak dyktował ten list pod gołym niebem, a drugi mnich pisał pod jego dyktando, nagle niespodziewanie lunął deszcz, a ten, co pisał, chciał złożyć kartę. Ale Bernard rzekł: To jest służba Boża, nie bój się pisać! - i podyktował list wśród deszczu, ale nie pod deszczem; bo choć naokoło padało, to w tym jednym miejscu cnota miłości odepchnęła natręctwo deszczu. Skoro raz w założonym przezeń klasztorze pojawiło się niesłychane mnóstwo much, które wszystkim sprawiały ogromne przykrości, święty rzekł: Wyklinam was - a rano znaleziono wszystkie muchy martwe co do jednej.

Razu pewnego papież wysłał go do Mediolanu, aby mieszkańców jego pogodził z Kościołem. Gdy wracał stamtąd przez Pawię, pewien człowiek przyprowadził doń swą żonę opętaną przez diabła, który przez usta nieszczęsnej kobiety zaczął go lżyć mówiąc: Nie wypędzi mnie z mojej staruszki ten zjadacz porów i kapusty! Mąż Boży jednak skierował ją do kościoła Św. Syrusa, ale św. Syrus, chcąc wyświadczyć grzeczność swemu gościowi, nie udzielił jej łaski uzdrowienia i znowu przyprowadzono ją do św. Bernarda. Wówczas diabeł zaczął przez jej usta pleść głupstwa i mówić: Nie wypędził mnie Syrek, nie wygna mnie Bernardek! Lecz mąż Boży odparł mu na to: Ani Syrus, ani Bernard cię nie wypędzi, tylko Pan Jezus Chrystus! A gdy pomodlił się, zły duch zaraz powiedział: Jakże chętnie wyszedłbym z tej staruszki, bom srodze w niej udręczony! Jakże chętnie bym wyszedł, ale nie mogę, bo nie pozwala wielki pan. A kto jest ten wielki pan? - spytał święty. On na to: Jezus z Nazaretu. Widziałeś Go kiedy? - rzekł mąż Boży. Owszem - odparł. Gdzie Go widziałeś? - W chwale. To i ty byłeś w chwale? A gdy on powiedział, że tak, święty zapytał: Jakżeś stamtąd wyszedł? A on: Wielu nas spadło z Lucyferem. Wszystko to mówił grobowym głosem ustami starej kobiety w obecności wielu ludzi; a mąż Boży zapytał jeszcze: Czy chciałbyś jeszcze wrócić do tej chwały? On zaś zachichotał w dziwny sposób i rzekł: Teraz już za późno. Wreszcie na modlitwy męża Bożego wyszedł z niewiasty, ale gdy mąż Boży oddalił się, diabeł znowu w nią wstąpił. Małżonek jej pobiegł wówczas za świętym i powiedział, co się stało. On zaś polecił zawiesić na jej szyi karteczkę z tymi słowy: W imię Pana naszego Jezusa Chrystusa nakazuję ci, szatanie, abyś na przyszłość nie próbował dotknąć tej kobiety. A gdy tak uczyniono, diabeł nie ośmielił się więcej zbliżyć do niej.

W Akwitanii była pewna nieszczęsna niewiasta, którą dręczył szatan bezwstydny i rozpustny. Przez sześć lat miał z nią stosunki i prześladował ją swoją niesłychaną lubieżnością. Gdy mąż Boży miał przybyć w tamte strony, szatan usiłował zastraszyć ową kobietę, aby nie szukała u niego ratunku, mówiąc, że święty nic jej nie potrafi pomóc, a gdy się oddali, wówczas on, jej dotychczasowy kochanek, stanie się jej najokrutniejszym prześladowcą. Ona jednak z ufnością udała się do męża Bożego i z wielkim płaczem opowiedziała mu, co musi cierpieć. A on rzekł jej: Weź tę oto moją laskę i połóż ją w swoim łóżku, a wtedy niech ci co zrobi, jeśli potrafi. Skoro zaś uczyniła tak i położyła się do snu, szatan zjawił się od razu, lecz nie próbował tego, co zawsze, ani nawet nie zbliżał się do łóżka, lecz z wściekłością odgrażał się, że gdy Bernard się oddali, on zemści się na niej okrutnie. Skoro ona doniosła o tym Bernardowi, kazał zwołać lud, wszystkim polecił trzymać w rękach zapalone świece i w obecności całej rzeszy uroczyście wyklął szatana, zabraniając mu na przyszłość zbliżać się do tej lub jakiejkolwiek innej niewiasty - i tym sposobem nieszczęsna ofiara została całkowicie uwolniona.

W owym kraju mąż Boży miał za zadanie pogodzić z Kościołem księcia Akwitanii, ale ten wszelkimi sposobami uchylał się od ugody. Otóż święty udał się raz do kościoła, by odprawić mszę św., a książę jako ekskomunikowany stał przed drzwiami. Wówczas mąż Boży wypowiedziawszy słowa: »Pax Domini« złożył Hostię na patenie, wziął z ołtarza i z płonącą twarzą, z oczyma miotającymi błyskawice wyszedł przed kościół, gdzie zwrócił się do księcia ze strasznymi słowy: Prosiliśmy cię - rzekł - a wzgardziłeś nami. Ale oto wyszedł do ciebie Syn Dziewicy, Pan Kościoła, który ty prześladujesz! Stoi przed tobą Sędzia, na którego imię zgina się wszelkie kolano. Stoi przed tobą Sędzia, w którego rękach spocznie kiedyś dusza twoja. Czy i Jego zlekceważysz, tak jak Jego sługi? Staw Mu czoło, jeśli potrafisz! Książę zdrętwiał cały na ten widok, zachwiały się pod nim kolana i nie zwlekając upadł do stóp Bernarda. A mąż Boży trącił go trzewikiem, kazał mu podnieść się i słuchać wyroku Bożego. Ów podniósł się ze drżeniem i bez wahania spełnił wszystko, co mu święty polecił.

Pewnego razu sługa Boży udał się do królestwa niemieckiego, aby załagodzić tam jakieś wielkie spory, a arcybiskup moguncki wysłał mu naprzeciw jednego czcigodnego duchownego. Gdy ten oznajmił mężowi Bożemu, że wysłany mu został naprzeciw przez swego pana, ów odrzekł: Inny Pan cię posłał. Tamten zdziwiony odparł, że wysłał go pan jego, arcybiskup. Ale sługa Chrystusowy powtarzał: Mylisz się, mylisz, mój synu, większy to Pan posłał cię: Chrystus. Duchowny zrozumiał wreszcie i rzeki: Myślisz, że chcę zostać mnichem? Ależ bynajmniej, myśl o tym nawet w głowie mi nie postała! Ale cóż? Jeszcze w czasie tej samej podróży porzucił świat i przyjął habit z rąk męża Bożego.

Św. Bernard przyjął raz do zakonu pewnego rycerza nader znakomitego rodu, ale on, kiedy czas jakiś przebywał w tym samym z nim klasztorze, zaczął cierpieć bardzo ciężkie pokusy. Jeden z braci widząc go tak smutnym, zapytał o przyczynę. A on odparł: Wiem, wiem, że już nigdy więcej nie będę wesoły. Ów brat powtórzył te jego słowa słudze Bożemu. Św. Bernard zaś pomodlił się w jego intencji i natychmiast ów brat, który przedtem tak ciężkie cierpiał pokusy i smutek, wyróżniał się odtąd wśród innych swoją pogodą i wesołością, tak jak przedtem wyróżniał się przygnębieniem. A skoro brat, który z nim wówczas rozmawiał, wymawiał mu przyjaźnie ówczesny jego smutek, on odparł: O ile wtedy mówiłem, że wiem, iż nigdy więcej nie będę wesół, to teraz powiadam, że nigdy już nie będę smutny.

Gdy św. Malachiasz, biskup irlandzki, którego życie pełne cnót Bernard opisał, szczęśliwie odszedł do Chrystusa w jego klasztorze, a mąż Boży składał za niego ofiarę mszy św., Pan Bóg objawił mu chwalę Malachiasza, za czym z Jego natchnienia Bernard zmienił modlitwę po komunii i radosnym głosem rzekł tak: Boże, który błogosławionego Malachiasza zrównałeś w zasłudze ze świętymi Twymi, spraw, prosimy, byśmy obchodząc pamiątkę jego chwalebnej śmierci, potrafili naśladować jego życie! A kiedy kantor dawał mu znaki, że się myli, odparł: Nie mylę się, ale wiem, co mówię! Następnie podszedł i ucałował święte szczątki Malachiasza.

Gdy raz w ostatki odwiedziło go wielu młodych rycerzy, prosił ich, aby przynajmniej w nadchodzące święte dni wstrzymali się od swojej pustoty i swawoli. A kiedy oni nie chcieli mu tego obiecać, kazał im podać wina mówiąc: Pijcie kielich dusz! A oni wypiwszy odeszli nagle odmienieni i choć poprzednio nie chcieli mu tego przyrzec na krótki czas, to potem całe życie swoje oddali Bogu.

Na koniec św. Bernard zbliżając się szczęśliwie do śmierci, rzekł do swych braci: Zostawiam wam do przestrzegania trzy zasady, których na boisku ziemskiego życia, które przebiegłem, przestrzegałem - o ile pamiętam - w miarę sił moich. Nikomu nie chciałem stać się zgorszeniem, a jeśli kiedy zdarzyło się mi popełnić coś gorszącego, starałem się to ukryć, jak tylko mogłem. Mniej zawsze wierzyłem sobie samemu niż drugiemu. Skrzywdzony, nie szukałem nigdy zemsty na krzywdzicielu. I oto zostawiam wam: miłość, pokorę i cierpliwość. Tak tedy dokonawszy wielu cudów, założywszy 160 klasztorów, napisawszy wiele ksiąg i rozpraw, dopełniwszy dni swego życia, to jest lat około 63, roku Pańskiego 1153 na rękach synów swoich zasnął w Panu.

Po śmierci wielu ludziom objawił swą chwałę. Objawił się między innymi opatowi pewnego klasztoru i kazał mu iść za sobą. Gdy zaś opat poszedł za nim, rzekł mu mąż Boży: Oto przyszliśmy pod górę Libanu, i ty tu zostaniesz, a ja wejdę wyżej. A na pytanie, na co chce wejść wyżej, odrzekł: Chcę się czegoś nauczyć. Zdziwiony opat zapytał: Czego chcesz się nauczyć, ojcze, ty, który dziś, o ile wiemy, nie masz sobie równego w nauce? A on na to: Tu na ziemi nie ma żadnej wiedzy, żadnego poznania prawdy, tam jest prawdziwe poznanie - i mówiąc to zniknął. Opat zaś zapisał ten dzień i okazało się, że wtedy mąż Boży, Bernard, odszedł z tego świata. Wiele też innych, niezliczonych prawie cudów Bóg zdziałał przez sługę swego.


Fragmenty ze „Złotej legendy” Jakuba de Voragine, „Legenda na dzień św. Bernarda”


© 2000–2021 barbara     Wszystkie prawa zastrzeżone | All rights reserved     Strona nie zawiera cookies