Logo serwisu Biblia


Nakarm głodne dziecko - wejdź na stronę www.Pajacyk.pl
















błogosławiona Aniela Salawa

(9.09.1881–12.03.1922)

12 marca



Bł. Aniela Salawa to postać, która pięknie pokazuje, jak w najtrudniejszych nawet warunkach życia można się uświęcić: żyć Bogiem i z Bogiem.

Urodziła się w ubogiej wsi Siepraw, położonej przy dawnej drodze powiatowej między Krakowem a Myślenicami, 18 kilometrów od Krakowa. Ojcem Anieli był Bartłomiej Salawa. Posiadał 6 mórg pola, a oprócz pracy na polu trudnił się też kowalstwem. Pierwsza żona Bartłomieja urodziwszy mu dwóch synów zmarła. W roku narodzin Anieli żył tylko jeden z jej synów – Jan. Po raz drugi Bartłomiej poślubił w 1861 r. córkę zamożnego piekarza ze wsi Sułkowice, Ewę Bochenek. Miał wówczas 38 lat. W następnych latach przychodziły na świat po kolei dzieci: Eleonora, Marianna, Stanisław, Julianna, Teresa, Anna, Karolina i Franciszek, a dwa lata po narodzeniu Anieli Ewa urodziła jeszcze jednego chłopca, który zmarł po dwóch latach. Nic dziwnego, że przy tyłu dzieciach, mimo pracowitości rodziców, w domu coraz częściej gościły ubóstwo i niedostatek.

9 września 1881 r. przyszła na świat dziewczynka, której na chrzcie, cztery dni później, nadano imię Aniela. Matka miała powiedzieć o swojej córeczce: „To dziecię zawsze będzie chore i wiele się nacierpi w swoim życiu”. I jakby od razu przepowiednia zaczęła się sprawdzać, ponieważ Ewa Salawa tuż po porodzie rozchorowała się obłożnie, tak że nie mogła nawet karmić dziecka, którym opiekowało się starsze rodzeństwo. W domu rodzinnym było ciężko, toteż Aniela w dzieciństwie nieraz odchodziła od stołu głodna. Nie było to jednak zamierzone przez ojca, który był wprawdzie surowy i wymagający, ale robił co mógł, żeby utrzymać rodzinę: sumiennie uprawiał swoją rolę, a potem, często do późnego wieczora, pracował w kuźni. A gdy tam pracy nie było, chodził po wsi i ostrzył narzędzia gospodarskie i rolnicze. Oszczędna była też matka Anieli, która uczyła swoje dzieci mało jeść. Często, gdy zabrakło chleba albo ziemniaków, dzieci dostawały na kolację suszone gruszki, które rodziła rosnąca przy domu grusza.

W tych trudnych warunkach w domu rodzinnym Anieli panowała religijność. Pod tym względem dom Salawów był bardzo bogaty i bogato wyposażył swoje dzieci. Sam ojciec był wzorem człowieka religijnego. Nie tylko uczęszczał na msze niedzielne i popołudniowe nabożeństwa, ale też sumiennie odmawiał poranne i wieczorne pacierze, modlił się przy pracy, a gdy ukończył swoje zajęcia, często siadał na progu kuźni lub domu i czytał książkę lub odmawiał różaniec. Przeważnie modlił się głośno i nigdy się tym nie krępował. W domu miał pokoik urządzony jak kapliczka i tam również często modlił się w wolnych chwilach. Mało mówił o pobożności, gdyż w ogóle był małomówny, ale za to wiele o sprawach religii mówiła swoim dzieciom matka, która pobożność opierała nie tylko na wierze, ale także na prawdziwej wiedzy religijnej. W domu Salawów brakło czasem jedzenia, ale były książki religijne. Prawdopodobnie to te książki były w późniejszym czasie jedynym posagiem, jaki Aniela wyniosła z domu. Wśród tych książek były: Filotea św. Franciszka Salezego, Prawdy wieczneJak kochać Jezusa św. Alfonsa Liguori, Żywoty świętychGłos synogarlicy ks. Piotra Skargi. Była tam też książeczka 622–stronicowa, zawierająca 959 najrozmaitszych modlitw.

Wspomnienie matczynego wychowania religijnego pozostało w duszy Anieli do końca życia: „Mama uczyła nas mało jeść, dużo pracować i modlić się&rdquo. Matka miała usposobienie łagodne, nie umiała być surowa. Wpajała dzieciom zasady religijnego życia, uczyła odpowiednio wyrażać swe myśli, zachęcała do wypowiadania własnych sądów, chętnie tłumaczyła dzieciom wszystko, o co pytały, uczyła je samodzielnie myśleć.

Aniela w czytaniu książek i rozmowach na tematy religijne zajmowała pierwsze miejsce, ale przy pomocy w gospodarstwie niezbyt wiele mogła z siebie dać. Niedożywiona w niemowlęctwie i często głodna w dzieciństwie, Aniela bardzo słabo rozwijała się fizycznie, była wątła, szczupła, niska i miała chorowity wygląd. Aniela czuła się z tego powodu niepotrzebna i nieużyteczna. Po latach powiedziała: „Ale Pan Jezus przyszedł pewnego dnia do mnie, popatrzył z litością na mnie i pomyślał sobie: a może by co było jeszcze z tego pobitego grata!? – Jak pomyślał, tak też ze mną zrobił”.

Jako dziecko nie była doskonała: łatwo wybuchała gniewem, szybko się złościła i nie przebierała wtedy w słowach; była uparta i wrażliwa na przykrości, które ją spotykały ze strony otoczenia. Kiedy pewnego razu ojciec karcąc ją uderzył – zemdlała. Zresztą omdlenia powtarzały się za każdym razem, kiedy Aniela była uderzona, czy to przez rodziców, czy przez kogoś innego. Jednak już w wieku kilkunastu lat opanowała te skłonności, co potwierdzali ludzie znający ją jako 13–14-letnią dziewczynę. Twierdzili, że była zgodna, nie denerwowała się nigdy, a gdy ktoś jej sprawił przykrość, wprawdzie płakała, ale nie wybuchała złością, lecz modliła się za niego.

Aniela nie przyznawała sobie zasługi w tej pracy nad sobą. Uważała zawsze, że stało się to dzięki szczególnej dobroci Boga wobec niej. Najpierw Pan Jezus natchnął ją, by przezwyciężała siebie, a potem udzielił jej łaski, żeby w tej pracy wytrwała i żeby przyniosła ona owoce.

Widoczne owoce przyniosło też wychowanie religijne – Aniela od najmłodszych lat lubiła bardzo modlić się i czyniła to często. Nie opuszczała nigdy Mszy świętej w niedziele, chodziła gorliwie na nabożeństwa majowe. Kiedy była jeszcze małym dzieckiem, nie było to zbyt widoczne dla sąsiadów, ale kiedy zaczęła paść gęsi, a potem krowy, zwróciła na siebie uwagę pobożnością. Na pastwisku odmawiała różaniec, śpiewała godzinki do Najświętszej Panny oraz pieśni pobożne, a kiedy w pobliskim kościele dzwoniono na Anioł Pański, klękała i modliła się. Miała 8 lat, kiedy wyznała rówieśniczkom swoje pragnienie:

– O Jezu, nic nie chcę na świecie, tylko bym była przy Bogu. – Po wielu latach powiedziała jednej ze swoich przyjaciółek, że podczas swoich dziecinnych modlitw w samotności czuła się „zagarnięta do Boga”.

Jej dziecinnym marzeniem było spędzić życie w klasztorze. Nie miało się ono nigdy spełnić. Czuła jednak, gdzie ją prowadzi Bóg i tam chętnie szła. Na rok przed śmiercią zapisała w swoim dzienniczku:

„Rozważywszy życie swoje zdaje mi się, że jestem tu, gdzie mnie Pan Bóg od maleńkości wołał, bo jak tylko dobrze poznałam świat, czułam szalony pociąg do cierpienia i do ubóstwa. I tak w duszy czułam zawsze od dziecka, że tylko będąc w najwięcej poniżonym stanie, odpowiem łasce Bożej.”

Pasąc gęsi, a potem krowy, Aniela starała się być jeszcze bardziej użyteczną swoim rodzicom. Wcześnie nauczyła się robótek ręcznych, koronek i gorliwie zajmowała się nimi na pastwisku. Pracę swoją sprzedawała potem na targu w Sieprawiu. Z radością zarobione grosze oddawała rodzicom, dla których była to zauważalna pomoc.

W Sieprawiu była szkółka, w której nauczał jeden nauczyciel, a nauka trwała dwa lata. Rodzice Anieli posyłali do niej wszystkie swoje dzieci, tak więc i Aniela odbyła dwuletnią naukę. W szkole nauczyła się dobrze czytać, ale gramatycznie pisać nie umiała do końca życia.

Coraz częściej Aniela przebywała w towarzystwie matki lub w samotności. To wtedy właśnie modląc się i rozmyślając dojrzewała do drogi „cierpienia i ubóstwa”, do której Bóg ją wołał. Jej ulubioną książką była wydana w 1758 roku książeczka o dziwnym tytule: Głos synogarlicy na pustyni świata tego jęczącej, to jest: duszy chrześcijańskiej rozmyślania, do Pana Boga, wiecznego oblubieńca, wzdychania, w chrześcijańskiej doskonałości ćwiczenia. Książeczka ta zawierała „ćwiczenia duchowe” na każdy dzień, „różne nabożeństwa” dla wiernych oraz podstawowe rozmyślania, które od wieków uważa się za najlepszy środek do rozwijania w sobie doskonałego życia wewnętrznego. To ta książeczka i nauki matki nauczyły ją kochać modlitwę myślną, której do końca życia oddawała się w każdej wolnej chwili i do której zachęcała innych.

Było wówczas zwyczajem na wsi, że rodzice licznych dzieci, gdy podrosły, oddawali je „na służbę do sąsiadów”. Taki los spotkał też i Anielę. Gdy miała 13 lat, w 1894 r. zaczęła służyć u sieprawskiego gospodarza Stanisława Dobosa. Pozostała tam około roku. Pasła tam krowy, żęła trawę sierpem, wykopywała kępy ścierni z korzeniami, a także pomagała w gospodarstwie domowym i opiekowała się dziećmi. Wieczorami zaś klękała przy łóżku i długo się modliła, więcej niż godzinę – opowiadała potem osoba, która z nią mieszkała. – Podczas modlitwy nie zwracała na nic uwagi, była bardzo skupiona.

– Anielciu, daj spokój – mówiła jej wtedy – jutro trzeba wstać wcześnie.

– Nie bój się – odpowiadała Aniela. – Pan Jezus mi da, że jeszcze wcześniej wstanę niż ty.

I tak też było. Cała rodzina bardzo polubiła Anielę, a gdy po roku rodzice zabrali Anielę z powrotem do domu, szczególnie dzieci płakały za nią.

Anielę praca w gospodarstwie bardzo męczyła, była dla niej za ciężka. To przy tej pracy nabawiła się przepukliny, która dokuczała jej do końca życia. W tym czasie starsza siostra, Teresa, poszła na służbę do Krakowa. Kiedy odwiedzała dom rodzinny, była lepiej ubrana, wspomagała rodziców finansowo i opowiadała o warunkach swojej pracy, z której była zadowolona. Stopniowo Aniela zaczęła myśleć o pójściu w ślady siostry. Kiedy więc w wieku 16 lat otrzymała propozycję małżeństwa, do którego nie miała wcale ochoty, postanowiła opuścić dom i pójść na służbę do Krakowa. Poza tymi zewnętrznymi okolicznościami Aniela uważała, że sam Pan Jezus, który popatrzył na nią z litością, tak ułożył jej życie w Sieprawiu, że musiała je opuścić. Wywiódł ją z domu rodzinnego, by pokazać właściwą jej drogę życia i na tę drogę ją wprowadzić.

Późną jesienią 1897 roku wybrała się Aniela do Krakowa w towarzystwie starszej od siebie o dwa lata koleżanki. Po drodze odwiedziła parafialny kościółek, aby w nowe życie ruszyć z modlitwą. Mimo jesiennych chłodów zdjęła buty i szła boso, żeby ich nie zniszczyć. W tamtych czasach w Krakowie nie było łatwo o pracę, bowiem wiele dziewcząt ze wsi szukało poprawy swojego życia poprzez pójście na służbę. Jednak siostra Teresa widać miała dobre znajomości, ponieważ dość szybko znalazła pracę dla Anieli. Przyjęto ją do domu maszynisty kolejowego Franciszka Kloca, mieszkającego przy ulicy Dekerta w Podgórzu, które dziś jest częścią Krakowa, ale wtedy było osobnym miastem. W domu było kilkoro dzieci. Pani domu zauważyła jednak, że Aniela nie jest przyzwyczajona do dzieci, więc szybko ją zwolniła.

Aniela przez pierwsze lata służby często zmieniała miejsce pracy. Nie miała zbytnio szczęścia do ludzi. Po opuszczeniu pierwszego miejsca szybko znalazła inne, ale czuła się bardzo osamotniona, zmieniła więc znów pracę, przenosząc się do Krakowa, aby być bliżej starszej siostry. Ale tu było jeszcze gorzej; życie było bardzo skromne, a pracy dużo. Podjęła więc Aniela pracę u dwóch starszych pań, które obchodziły się z nią niedelikatnie, surowo. Zarzucały jej lenistwo, posądzały nawet o kradzież, a gdy się coś zniszczyło, kazały jej to pokrywać z zarobków. Po kilku miesiącach Aniela zrozumiała, że jeśli zostanie tu dłużej, nie tylko nic nie zarobi, ale straci także swoje niewielkie dotychczasowe oszczędności na pokrywanie niezawinionych szkód.

Zaraz znalazła miejsce u pewnego lekarza mieszkającego przy ulicy Floriańskiej. Nie spędziła tam jednak nawet miesiąca. Okazało się, że jest za słaba i nie może podołać ciężkim obowiązkom w dużym mieszkaniu. W ten sposób przez dwa pierwsze lata pobytu w Krakowie Aniela często zmieniała pracę. Gorzej, że życie w mieście odbiło się niekorzystnie na jej życiu wewnętrznym. Zagubiła gdzieś skupienie, w jakim żyła w Sieprawiu i zaczęła zmieniać się w lekkomyślną i próżną pannę interesującą się głównie modą, swoim wyglądem i sobą samą. Zaczęła się ładnie ubierać i starała się zwracać na siebie uwagę. I chociaż nie zapominała o modlitwie i obowiązkach religijnych i wspomagała finansowo rodziców, wyglądało na to że zapomniała o drodze, na którą ją Pan Bóg „od maleńkości wołał”.

Teresa, starsza siostra Anieli, służyła jako pokojówka w zamożnym domu. Była bardzo pracowita, sumienna i cieszyła się zaufaniem swojej pani, która kochała ją jak własną córkę. Była ona dziewczyną bardzo wyrobioną duchowo. Wiele czytała z dziedziny życia religijnego i zdecydowanie dążyła do doskonałości. W bardzo młodym wieku złożyła ślub dozgonnego dziewictwa i oddała się służbie Bogu. Otoczona była gronem koleżanek, dla których życie w Bogu i dla Boga też było jedynym pragnieniem na ziemi. Dla tych dziewcząt służba w domu zamożnych była służbą dla Boga, drogą wyrzeczenia się siebie, służbą ofiary z własnych pragnień i upodobań, środkiem oddawania Bogu chwały i ciągłego zbliżania się do nieba i do Boga.

Aniela z początku nie pojmowała swojej służby aż tak poważnie. Pracowała chętnie, dokładnie, z wielką uczciwością, ale była to praca przede wszystkim dla zarobku: aby pomóc rodzicom, a samej ładnie się ubrać. Teresa pragnęła zmienić to nastawienie młodszej siostry. Nie przyszło jej to łatwo: Aniela była uparta i zacięta i długo nie dawała się przekonać. Teresa prosiła też swoje koleżanki, żeby pomogły jej przekonać siostrę. Ona jednak uważała, że nie zeszła z drogi do Boga, po prostu idzie nią powoli – nie musi się przecież spieszyć.

Ale tutaj do życia Anieli wkroczył sam Pan Bóg, który sprawił, że zrozumiała sens swojego życia i weszła na drogę życia Bożego z pośpiechem tak wielkim, że przegoniła wszystkie koleżanki, które jeszcze niedawno ją upominały.

Pierwszym wypadkiem zmieniającym jej życie była śmierć siostry Anieli. Teresa chorowała na gruźlicę. Pod koniec 1898 roku wystąpiła u niej gruźlica gardła. Początkowo leczono ją w domu, potem musiano ją oddać do szpitala św. Łazarza. Aniela odwiedzała tam siostrę często i patrząc, jak Terenia umiera, zrozumiała, jak bardzo była przez nią kochana i jak wiele sprawiła jej dotąd przykrości. Teresa cierpienia znosiła pogodnie i Aniela patrząc na nią przemyślała swoje życie. Pojęła całą doskonałość Tereni, zobaczyła, jak bardzo spieszy się jej do nieba i zapragnęła być taką jak starsza siostra. Stała się myślącą, poważną osobą, która postanowiła żyć według wzoru, który właśnie odchodził do Pana Boga.

Teresa umarła 25 stycznia 1899 roku. Aniela miała wówczas siedemnaście lat i cztery miesiące. Z początku wróciła do częstszych praktyk religijnych: modlitwa, regularna spowiedź, Komunia św. codziennie, adoracja Najświętszego Sakramentu, jednak nadal lubiła się stroić, aby się podobać, bardzo lubiła tańczyć.

Wtedy Pan Bóg odmienił jej duszę. Opowiedziała o tym swoim koleżankom:

Pewnego razu zaproszono ją na wesele. Podczas tańca wydało jej się nagle, jak gdyby stanął przy niej Pan Jezus, spojrzał na nią surowo i powiedział z wyrzutem: „Tak się tu bawisz! A tam, w kościele samego mnie zostawiasz od wszystkich opuszczonego?” Aniela zmieszała się bardzo, ale dokończyła taniec, bo nie wypadało inaczej postąpić, a gdy młodzieniec ją odprowadził, znalazła jakiś pozór i opuściła zabawę. W te pędy pobiegła do świątyni, do Pana Jezusa. Od owej chwili Aniela nie zatańczyła już nigdy w życiu.

Odtąd Aniela powróciła do swojego wewnętrznego skupienia, do życia modlitwą i rozwoju wewnętrznego. Zewnętrznie natomiast do końca życia pozostała radosna, wesoła, uśmiechnięta, umiejąca nawet rozbawić całe towarzystwo. Ale przestała się stroić i dbać głównie o podobanie się ludziom. A jak to się stało, znów opowiedziała koleżankom:

Zdarzyło się raz, że sprawiła sobie piękną niebieską suknię. Aniela wiedziała, że pięknie w niej wygląda i że jest ładna. Była bardzo zadowolona i w tym nastroju wyszła do miasta. Była niedziela. Przechodnie przyglądali się jej, a ona cieszyła się z tego, że wzbudza zainteresowanie swoją osobą. Nagle usłyszała bardzo wyraźny głos wewnętrzny: „Dokąd biegniesz i komu chcesz się przypodobać?”. Stanęła nagle na ulicy wstrząśnięta i zdziwiona, a gdy zdumienie minęło, zawróciła do domu. Uświadomiła sobie wtedy, że pragnie jedynie do Boga się zbliżać i tylko Jemu się podobać.

Piękną nową suknię zaniosła do sióstr felicjanek i podarowała ją dla biednych. Wyzbyła się próżności. Jednak do końca życia dbała o wygląd zewnętrzny, o pewną elegancję. Nie znosiła w swoim otoczeniu niedbalstwa, jej mieszkanie było czyste i piękne, starannie zawsze uporządkowane. Tylko że ta dbałość nie wypływała już z próżności, ale z pragnienia, żeby podobać się Bogu nie tylko duszą, ale i ciałem wraz ze strojem, który je zdobi.

W 1900 roku Aniela znowu musiała zmienić pracę, gdyż warunki były dla niej zbyt ciężkie, a traktowanie poniżające. Była to już siódma zmiana od czasu jej przybycia do Krakowa. Tym razem otrzymała pracę pokojówki w domu młodego małżeństwa. Było jej tam dobrze: pracodawcom podobała się cicha, wesoła, pracowita, sumienna i skromna dziewczyna. W domu tym była też kucharka o dość popędliwym charakterze. Często kiedy przygadywała Anieli, ta odpowiadała jej: „Sprawiedliwy z wiary żyje”. To najlepiej pokazuje, jak bardzo zmieniła się Aniela wewnętrznie. Powróciła do modlitwy myślnej i zaczęła znów lubić samotność, w której mogła skupić się na rozmyślaniach i modlitwie.

W tym czasie, kiedy odwiedzała rodzinę w Sieprawiu, zwróciła na siebie uwagę kilku młodzieńców, którzy chcieli pojąć ją za żonę. Rodzice bardzo ją do tego namawiali. Dziewczyna jednak nawet słuchać o tym nie chciała. Znalazł się też w Krakowie młodzieniec, który ją poprosił o rękę. Jednak Aniela i tym „szczęściem” wzgardziła. Wiedziała już wyraźnie, komu pragnie poświęcić swoje życie. Myślała o klasztorze i nawet zgłosiła się z prośbą o przyjęcie, nie przyjęto jej jednak z powodu braku posagu. Aniela nie straciła jeszcze wtedy nadziei i myślała, że uda się jej później wstąpić do klasztoru. Tymczasem złożyła ślub dozgonnej czystości i poświęciła Bogu swoje dziewictwo, na co uzyskała zgodę spowiednika, jezuity o. Stanisława Mielocha.

Swoją przemianę wewnętrzną Aniela uważała za łaskę wyproszoną jej u Boga przez siostrę Teresę.

Stopniowo ludzi, z którymi Aniela obcowała, zaczęła uderzać zmiana, jaka dokonała się w młodej dziewczynie. Zauważali coraz większe jej skupienie, powagę i jakby tchnienie innego świata. 27 kwietnia 1900 roku Aniela wstąpiła do katolickiego Stowarzyszenia służby żeńskiej im. św. Zyty, założonego w 1899 roku przez generała zakonu jezuitów o. Włodzimierza Ledóchowskiego. Od tej chwili Aniela w swoim życiu duchowym miała troskliwą opiekę każdorazowego kuratora stowarzyszenia, którym zawsze był jeden z jezuitów krakowskich.

W stowarzyszeniu służące krakowskie znalazły ochronę przed wyzyskiem, pomoc w nagłych wypadkach, pożyczki pieniężne w razie chwilowego braku pracy, opiekę lekarską, własny szpitalik i dom wypoczynkowy w Zakopanem. Były też wspólne zebrania, nabożeństwa i rekolekcje. Była nauka czytania i pisania dla tych, które nie chodziły do szkoły. Urządzano specjalne kursy. które miały pomóc służącym w zdobyciu większego doświadczenia fachowego.

Od chwili wstąpienia do stowarzyszenia Aniela z upodobaniem zaczęła czytać książki duchowe. Pożyczała je, gdzie mogła, a często też kupowała, tak że zgromadziła sobie sporą bibliotekę, która stała się podziwem jej koleżanek, a nawet kapłanów. Zaczęła zapisywać sobie różne rzeczy znalezione w książkach.

W 1903 r. Aniela znowu pracowała na Pogórzu. W tym czasie osiedlili się tam ojcowie redemptoryści. Aniela miała daleko do jezuitów, dlatego w tym czasie oddała się pod opiekę duchową redemptorystów. Spośród nich wybrała sobie na spowiednika o Stanisława Chochleńskiego, który zdecydował się ją prowadzić na drodze życia wewnętrznego. Najpierw postanowił pomóc Anieli pozbyć się pewnego rodzaju prędkości w jej reagowaniu i postępowaniu, zlikwidować tendencję do zniechęcania się, gdy coś jej nie wychodziło, wprowadzić w jej życie pewnego rodzaju spokój i umiar. Uczył ją prostej ascezy życia codziennego, wskazywał zdrowe zasady nauki Kościoła w życiu wewnętrznym, stawiał za wzór świętych.

Aniela była szczęśliwa z takiego kierownictwa. Nareszcie miała pomoc na drodze, którą sobie wybrała – drodze do Boga. Spowiednik polecił jej czytać dzieła o życiu doskonałym i ascezie, wskazywał do czytania dzieła św. Alfonsa, pozwolił czytać książki o życiu mistycznym. Aniela pochłaniała te dzieła i z tym większą gorliwością zapragnęła oddać się Bogu całkowicie.

Zwierzyła się spowiednikowi z pragnienia wstąpienia do klasztoru karmelitanek. Ten jednak sprzeciwił się. Znów więc pożegnała się z tą myślą. Zrozumiała, że właśnie pozostając w tym świecie, w poniżonym stanie służącej, będzie mogła Bogu ofiarować najwyższe wyrzeczenie się siebie. Uznała, że bycie w stanie tak upokarzającym jest odpowiedzią udzieloną żądaniu Bożemu, które, jak wierzyła, miała wypełnić. Pisała potem: „Stąd też wynika, że powinnam szczerym sercem w praktyce ukochać wszelką nędzę, jaka mi się teraz nastręcza (…) A tym bardziej powinnam się starać łasce tej odpowiedzieć, że cokolwiek miałam w życiu do znoszenia, choć to było bardzo ciężkie, tom zawsze czuła, że i więcej jeszcze Pan Bóg od mej duszy żąda, pomna na te słowa, że "nie wyście mnie wybrali, ale jam was wybrał"…”.

Pan Bóg sprawił, że niedługo po owej rozmowie ze spowiednikiem na temat klasztoru, kiedy Aniela zgodziła się dobrowolnie pozostać służącą, otrzymała pracę w takich warunkach, które pozwoliły jej spokojnie rozwijać się wewnętrznie. Oto bowiem w 1905 roku dostała się do zamożnego domu adwokata dra Edmunda Fischera, w którym pracowała ponad dziesięć lat w warunkach bardzo dobrych dla służącej. Mieszkanie miało sześć pokoi, które musiała sprzątać, do tego była kucharką i chodziła po zakupy. Do cięższej pracy, jak pranie, większe sprzątanie przychodziła do pomocy któraś z koleżanek Anieli. Było to więc dużo pracy, a oprócz tego mieszkanie położone było przy ulicy Senackiej 6 – w śródmieściu Krakowa, a więc dość daleko od Pogórza, w którym Aniela pozostawiła swojego spowiednika. Ale w domu była kulturalna atmosfera, ze służbą obchodzono się delikatnie, a młoda żona adwokata pokochała Anielę i obdarzyła ją przyjaźnią.

W pracy Aniela była pedantką, dokładną i obowiązkową, a przy tym pracowała szybko. Nigdy nie unikała żadnej pracy, a nawet potrafiła sama dołożyć sobie jeszcze zajęcia. Pracodawcy Anieli nie mieli władnych dzieci, ale często bywały dzieci różnych krewnych. Więc Aniela miała przy tym dużo pracy przy czyszczeniu ubranek i bucików dziecięcych.

– Anielciu, całe stosy masz bucików i butów do czyszczenia – powiedziała raz ze współczuciem pomagająca jej koleżanka.

– Marysiu – odpowiedziała Aniela – daj no jeszcze swoje, to ci je oczyszczę.

I zabierała buty koleżanki, i czyściła. Poprzez swoją ochotę do wszelkiej pracy pragnęła okazać Bogu, jak bardzo chce uczynić wszystko, wyrzec się siebie, byle tylko Jemu się podobać.

Koleżanki uczyła, że powinny zawsze ślepo słuchać pracodawców, nawet gdyby się mylili, bo przez to szybciej zbliżą się do Pana Jezusa, do zjednoczenia z Nim. „Lepsze posłuszeństwo, niźli nabożeństwo” – mawiała.

Żona adwokata była osobą bardzo religijną. Dość szybko spostrzegła ona głębię życia duchowego Anieli. Poznawszy dobrze swoją służącą, zaczęła darzyć ją sympatią, szacunkiem i zaufaniem, a wreszcie przyjaźnią. Lubiła z nią prowadzić rozmowy o „sprawach Bożych”. Z biegiem lat Aniela coraz bardziej kochała swoją panią, a w zamian zarówno żona adwokata, jak i on sam obdarzyli ją pełnym zaufaniem; powierzyli służącej praktycznie cały zarząd swoim gospodarstwem domowym, tak że Aniela dysponowała często większymi sumami pieniężnymi. Nie tylko załatwiała wszystkie zakupy według uznania, ale nawet podczas remontu sama zamawiała robotników i sama wypłacała im należność.

A przy tym była zawsze bardzo spokojna, opanowana, uśmiechnięta i radosna. Chociaż czasem przychodziło jej to z dużym trudem. Zauważyła kiedyś jej koleżanka, jaka jest spokojna, uśmiechnięta.

– Ej, Kasiu – odrzekła Aniela – to ino tak po wierzchu, ale wewnątrz to nerwy skomlą.

Innym razem w Stowarzyszeniu św. Zyty służące urządziły sobie zabawę. Ich wesołość była bardzo hałaśliwa, toteż przebywający w budynku dawny spowiednik Anieli wyraził swoją dezaprobatę. Aniela wpadła na salę z gniewem i powiedziała:

– To się tu tak bawicie? Czy wyście wszystkie powariowały, czy co? A to ładna wasza cnota… A tam ojciec aż się trzęsie z gniewu!… Rozejść się!… Natychmiast!

Widać więc wyraźnie, że droga do Boga pełna jest wybojów i wpadek. Ale Aniela bardzo nad sobą pracowała i dlatego takie zdarzenia w jej życiu zdarzały się sporadycznie. Każde chwilowe zapomnienie skłaniało ją do tym większej gorliwości w przełamywaniu siebie, choćby ją to nie wiem ile miało kosztować.

– Ja bym dla Jezusa jeszcze więcej zniosła – powiedziała raz do koleżanki.

Aniela wstawała co dzień wcześnie rano, by być na Mszy św. Ponieważ z ul. Senackiej miała za daleko do redemptorystów, chodziła do pobliskiego kościoła franciszkanów, a do redemptorystów tylko gdy miała więcej czasu i do spowiedzi.

Korzystała z każdej wolnej chwili, żeby znaleźć się w kościele, bo dopiero tam czuła się szczęśliwa. Oprócz rannej Mszy św. ulubioną jej codzienną praktyką były też nabożeństwa wieczorne.

Za całą swoją radość i największe szczęście uważała chwile adoracji Najświętszego Sakramentu, na które udawała się w każdej wolnej chwili, rezygnując z rozrywek i przyjemności. Na adorację najchętniej chodziła do kościoła św. Józefa przy klasztorze sióstr bernardynek. Kiedy adorowała Najświętszy Sakrament, oczy miała utkwione w Pana Jezusa, a cała była promienna, jakby w zachwyceniu. Jeśli w takim momencie ktoś jej przeszkodził, była bardzo smutna.

Lubiła też bardzo inne kościoły, na przykład kościół Świętego Krzyża, w którym dlatego lubiła przebywać, że najczęściej była w nim sama. Sam wystrój kościoła usposabiał ją też do modlitwy, bo sprawiał wrażenie skromnej wiejskiej świątyni.

Innym ulubionym jej miejscem modlitwy był kościół redemptorystów na Pogórzu – kościół Matki Bożej Nieustającej Pomocy. Zwierzyła się koleżance, że tam jakiś dziwny duch owiewa człowieka – zdaje się jej, że jest w niebie.

W kościołach starała się zawsze wybierać miejsce, w którym była mało widoczna: w mniejszych kościołach klęczała pod chórem, a w większych wybierała miejsce bliżej ołtarza, żeby być bliżej Najświętszego Sakramentu, ale zawsze w cieniu pod filarem, gdzie nie mogła być obserwowana. Klęczała zawsze nie opierając się i nie podpierając, aż koleżanki zwracały jej uwagę, że w ten sposób nabawi się reumatyzmu. Aniela jednak nie chciała zmienić tego zwyczaju i tym bardziej starała się ukryć przy modlitwie przed oczami ludzi.

Swoim skupieniem podczas modlitwy budziła podziw koleżanek:

– Wie Anielcia co? – rzekła raz jej koleżanka.

– Cóż takiego?

– Okrutnie chciałabym się tak modlić jak Anielcia… Ty nic nie wiesz, nie słyszysz, tylko się modlisz. Widać, że twoja dusza het, het daleko od ciebie i od nas, i od Krakowa, i od ziemi. Mój słodki i dobry Boże, gdybym i ja tak mogła coś z tego zapamiętania i skupienia zachwycić!…

– Wiesz, Julciu, co, modlitwa jest bardzo miła Bogu, to wonne kadzidło ze złotej kadzielnicy wznoszące się obłoczkami bielutkimi przed Majestat Boży… Tak miła Mu jest, byle tylko prosta była, jak ta nasza rozmowa. Ot tak sobie gruchamy przyjaźnie obydwie, ja tobie, ty mnie, o tym co nas cieszy i boli, o naszych nadziejach i zawodach. Ja tak z Jezusem rozmawiam. Odnoszę się do mego Pana i Przyjaciela z prostotą dziecka, z uszanowaniem sługi – a pragnęłabym z żarliwym tchnieniem serafa. (…) Rozkoszą moją było zaszyć się w jakiś zakątek świątyni, gdzie przez nikogo niedostrzeżona mogłam wylewać moją duszę przed Panem.

Jeszcze dokładniej tłumaczyła to innej koleżance:

– Wiesz, Andziu – zapytała raz – jaki jest najwyższy stopień modlitwy?

– Jaki?

– Jeżeli dusza już nic nie mówi do Pana Jezusa… Ino spogląda na Niego w milczeniu… Owładnięta i pochłonięta Jego Majestatem, uwielbia Go bez dźwięku i hałasu słów – wewnętrznym spojrzeniem i krzykiem duszy. Powiadam ci, Andziu, co to za wzniosła modlitwa, to pokorne milczenie na widok Majestatu Boga – uchylającego rąbek zasłony kryjącej Jego oblicze – przed duszą pokorną i unicestwioną.

Oprócz tej wzniosłej modlitwy, Aniela cieszyła się także praktykowaniem zewnętrznych oznak pobożności. Na przykład z wielką przyjemnością brała udział w zdobieniu ołtarzy w kościołach. Szczególnie lubiła zdobić wielki ołtarz, gdyż wtedy była blisko tabernakulum, co było dla niej najmilsze. Często z własnych pieniędzy opłacała kwiaty, nawet drogie, kiedy jeszcze nie było na nie sezonu i trzeba je było specjalnie hodować. Bardzo się cieszyła, kiedy mogła coś nowego sprawić do kościoła – np. obrus na ołtarz lub inną jakąś ozdobę.

Bardzo lubiła chodzić na takie nabożeństwa, podczas których były głoszone kazania. Słuchała ich pilnie, ponieważ były dla niej słowem Bożym, które pouczało ją, jak ma żyć, by się Bogu przypodobać. Często po powrocie do domu pisała sobie notatki z kazań, w których zaznaczała najważniejsze myśli.

Zachowały się dwie takie notatki.

W pierwszej Aniela pisze, jak należy słuchać słowa Bożego: przed kazaniem należy przygotować się modlitwą, czyli prosić o światło Boże. Potem wzbudzić w sobie żal za grzechy i uniżyć się przed Bogiem w uczuciu głębokiej pokory, w przeciwnym bowiem razie nie odniesie się żadnej korzyści ze słuchania słowa Bożego. Podczas kazania należy zachowywać się z uwagą i skupieniem, a wróciwszy do domu jeszcze raz zastanowić się w cichości nad tym, co i jakie słowo najwięcej uderzyło duszę, to sobie zanotować i z tego ciągnąć korzyści dla swojej duszy, a zatem ustawicznie nad tym pracować.

Druga notatka dotyczy kazania o robotnikach w winnicy pańskiej. Aniela zapisała sobie, że Pan Jezus wzywa ludzi do siebie przez różnego rodzaju wypadki życia, w różnych chwilach i miejscach. Bóg zwykł mówić do nas przez różne cierpienia – co ludzie nazywają nieszczęściem. A to jest głos Boży budzący ludzi z duchowego uśpienia. Jeśli ludzie nie słuchają delikatnego głosu Boga, wówczas uderza On w sposób bolesny. Jednak dusza dobrej woli idzie za pociągnięciem łaski.

Aniela czytała bardzo dużo literatury religijnej, o czym już wspomniałam wyżej. Tu chciałam dodać, że ze szczególnym upodobaniem czytała życiorysy świętych. Uważała, że życie świętych uczyło ją praktycznie, jak do Boga się zbliżyć i jak w codziennym życiu należy służyć Bogu.

Aniela oddając się całą duszą Bogu i pracy nad udoskonaleniem siebie, nie zapominała o rodzinie i przyjaciołach. Żyła w świecie, między ludźmi, i żyła wśród nich całkiem normalnie. Miała wiele koleżanek, które traktowała ze szczerą i serdeczną życzliwością. A na pierwszym miejscu była zawsze jej rodzina.

Od kiedy Aniela poszła na służbę, szczególnie kiedy w domu adwokata zaczęła dobrze zarabiać, większość pieniędzy przeznaczała na potrzeby rodziny: wspomagała ich gotówką albo prezentami, które chętnie sprawiała najbliższym. Ojciec Anieli nie korzystał długo z tej pomocy, zmarł bowiem w wieku 84 lat 21 kwietnia 1906 roku. Matka przeżyła męża o pięć lat. Aniela pamiętała też o wszystkich swoich braciach i siostrach. Poza pomocą materialną, dawała bliskim również pomoc duchową. Każdy jej przyjazd do rodziny był jakby zachętą do dobrego życia, pobożności i wiernej służby Bożej.

Oprócz rodziny Aniela miała współczujące serce dla każdego potrzebującego pomocy. Drzwi się u niej prawie nie zamykały przed procesją ludzi szukających wsparcia. Najchętniej przychodzili w porze obiadu, by się posilić lub otrzymać jakiś grosz. Aniela najczęściej obiadów nie jadała, bo jej obiadem posilał się jakiś ubogi. Wspomagała ich też, w razie potrzeby, bielizną, ubraniem, butami, wszystkim co tylko miała i czym mogła wspomóc każdego, kto o to prosił.

Najwięcej wsparcia znajdowały u Anieli koleżanki służące. Jej dobrej i troskliwej opiece kapłani powierzali młode dziewczęta, które dopiero co przybyły do Krakowa w poszukiwaniu służby. Opiekowała się nimi przez całe lata materialnie i duchowo. Wyszukiwała im służbę, interesowała się potem, czy mają pracę, w razie potrzeby wspomagała jakimś groszem czy ubraniem. Interesowała się też ich życiem duchowym. Z radością prowadziła z nimi częste rozmowy „o rzeczach Bożych, o życiu duchowym”. Pouczała je o sprawach wiary i rozpalała w nich miłość ku Bogu. Pożyczała im dzieła z własnej biblioteki, albo nawet kupowała najpotrzebniejsze książki. Troszczyła się, żeby często chodziły do kościoła, przystępowały do spowiedzi i do Komunii św. Pomagała rozwiązywać problemy i służyła radami.

Znajomi Anieli twierdzili, że w jej radach można było dostrzec wpływ Bożego światła. Jak wspomina jej siostrzenica, umiała trafnie tłumaczyć rzeczy niejasne i trudności religijne Tłumaczyła je z takim namaszczeniem i stanowczością, jakby przez nią samą Bóg przemawiał i można było wyczuć, że jej dusza z Bogiem zjednoczona i łaską Jego promieniowała na swoje otoczenie. Znajome zauważyły także, że bardzo szybko potrafiła odróżnić fałszywą pobożność od prawdziwej.

Pragnąc zbliżać się nieustannie do Boga, Aniela nie stroniła od umartwień. Przede wszystkim ograniczała się w jedzeniu, bywało i tak, że przez cały dzień nic nie jadła. Często rozdawała biednym swoje najlepsze stroje. Dzieliła się też pieniędzmi – z własnej pensji nic dla siebie nie oszczędzała: wszystko rozdawała rodzinie i potrzebującym. Pragnęła też Bogu składać nieustającą ofiarę z siebie – jak to powiedziała do koleżanki – „umierać na każdy dzień”.

Z czasem zaczęła być obdarzana nadzwyczajnymi łaskami, ale o nich mało wiadomo, jedynie z urywkowych wyznań samej Anieli. Wspominała na przykład, że „Pan Jezus przychodził do niej i powierzał jej wielkie tajemnice”, które odnosiły się albo wprost do jej osoby, albo do dusz jej bliskich przyjaciółek.

W Wielkim Poście w piątki, gdy odprawiała adorację w kaplicy Męki Pańskiej, zamiast białej Hostii widywała twarz Pana Jezusa albo Dzieciątko Boże. W tej kaplicy – jak sama mówiła – miał się jej objawiać Pan Jezus w różnych postaciach. Miewała także widzenia wielu scen z Męki Chrystusa.

Pan Bóg w miarę wzrastania jej duszy ułożył jej życie tak, by miała coraz więcej sposobności do cierpienia. Źródłem jej pierwszych cierpień stała się zazdrość ludzka. Wiele służących, które nie były tak pobożne jak jej przyjaciółki, zaczęło ją obmawiać: twierdziły, że Aniela udaje cnotę, że jest fałszywie pobożna, pragnie zwrócić na siebie uwagę. Wymyślały nawet oszczerstwa, by ją poniżyć. Zdarzało się nawet, że źle usposabiały do niej kapłanów. Kiedy Aniela spędzała u spowiedzi czasem godzinę, a nawet dwie, te zawistne istoty skarżyły się nawet do przełożonych spowiednika, że Aniela zabiera mu czas, że inne też się chcą wyspowiadać, a nie mogą, bo ona opowiada księdzu jakieś bajdy, że nie jest tak dobra, jak o niej mówią. Aniela wiele cierpiała z powodu tych ataków.

W lecie 1911 roku zaczął się okres oczyszczenia wewnętrznego Anieli – cierpienia, które Bóg na nią dopuścił, a których dla Niego pragnęła, już miały jej towarzyszyć do końca życia.

Pierwsze cierpienie wywołane było życzliwością jej pani, która postanowiła ograniczyć umartwienia Anieli w jedzeniu. Pilnowała, żeby służąca jadła lepiej i częściej. Aniela była posłuszna swojej pani. Pewnego razu jednak zdarzyło się, że nie chciała jeść wędzonej ryby. Pani nakazała jej tę rybę zjeść. Aniela wykonała polecenie, ale wskutek tego rozchorowała się ciężko na żołądek. Od tej pory chorowała na żołądek już do końca życia. Bóle często uniemożliwiały jej nawet pracę. Do tego cierpiała na silne bóle w krzyżu.

Następne cierpienie sprawiła jej matka. Aniela wyrzekła się wszystkiego na ziemi, aby oddać się całkowicie Bogu, ale miło jej było pomyśleć, że ma swój kawałek miejsca w Sieprawiu, gdzie w razie czego mogłaby się schronić. Tymczasem matka rozporządzając majątkiem rodzinnym wydziedziczyła Anielę – nic jej nie zapisała w testamencie. Oczywiście nie zrobiła tego, żeby ją skrzywdzić; uważała po prostu, że najmłodsza córka niczego nie potrzebuje, bo ma dobrą pracę w Krakowie.

15 września 1911 roku zmarła ukochana chlebodawczyni Anieli. Zaledwie cztery dni później zmarła też w Sieprawiu w siedemdziesiątym czwartym roku życia jej matka. Aniela ciężko przeżyła śmierć swojej ukochanej pani, ale jeszcze większym bólem napełniła ją niemożność odwiedzenia chorej matki przed śmiercią – bo musiała się opiekować panią umierającą na tyfus, a potem – ponieważ musiała się zająć pogrzebem pani i całym gospodarstwem – nie mogła być także obecna na pogrzebie matki.

Wkrótce w domu chlebodawcy zamieszkały dwie panie, które krzywym okiem patrzyły na Anielę. Kiedy więc ta raz i drugi przyjęła, jak dawniej, swoje koleżanki, pan urządził awanturę, zarzucając Anieli, że żywi koleżanki jego kosztem i że go okrada. Już same zarzuty były dla Anieli wielkim ciosem, a do tego pozbawiona została bliskich kontaktów z przyjaciółkami, z którymi dawniej spędzała całe godziny na rozmowach „o sprawach Bożych”. Teraz spotkania z nimi stały się, siłą rzeczy, rzadsze i krótsze.

Nie był to koniec cierpień, które miały Anielę zupełnie osamotnić. Wspomniałam już, że zazdrosne koleżanki oskarżały ją, że za długo się spowiada, że udaje pobożną i oskarżały nawet jej spowiednika przed jego przełożonymi. Intrygi owe i donosy nasilały się coraz bardziej. Oskarżano ją, że czekając na spowiedź lubi wysiadywać koło mężczyzn, że stara się swoim strojem zwracać na siebie uwagę, że jest histeryczką i niepotrzebnie zabiera czas „znakomitemu kierownikowi dusz”. O. Stanisław Chochleński z początku nie zwracał na te donosy uwagi, w końcu jednak zniechęcił i się i postanowił skrócić czas spowiadania się Anieli. Z początku polecił jej, aby spowiadała się wyłącznie ze swych przewin, a nie mówiła o swoich przeżyciach i trudnościach duchowych, nie pytała o rady czy wyjaśnienia związane z jej widzeniami i łaskami udzielanymi przez Boga. Aniela postanowiła posłuchać spowiednika. Jednak miała nowe widzenie od Boga, na którym otrzymała zachętę dla swojej gorliwości. Uznała, że powinna to powiedzieć spowiednikowi – i znów spowiedź się przedłużyła.

Spowiednik zgromił ją i zapowiedział, że więcej nie pozwoli jej poruszać wątpliwości. Jednak przy następnej spowiedzi okazało się znów, że nie umie sobie sama poradzić. Wówczas spowiednik zapowiedział jej, żeby się więcej do konfesjonału nie zbliżała, bo nie będzie jej więcej spowiadać. Aniela sądziła, że te ostre słowa są wynikiem zdenerwowania spowiednika – nie wzięła zapowiedzi na poważnie. Kiedy jednak przyszła pora cotygodniowej spowiedzi, przyszła znów do o. Chochleńskiego.

Była druga niedziela miesiąca po południu. Trwało właśnie nabożeństwo dla członków Stowarzyszenia Matki Bożej Nieustającej Pomocy. Przy konfesjonale stało kilka osób. Aniela ustawiła się w kolejce. Spowiednik dojrzał Anielę, wychylił się i powiedział:

– Odejdź, nie będę cię spowiadał.

Aniela jeszcze myślała, że ksiądz chce ją w ten sposób upokorzyć, ale przecież nie odmówi jej spowiedzi, kiedy podejdzie do konfesjonału. Kiedy po chwili zbliżyła się trochę do konfesjonału, o. Chochleński znów się wychylił i powtórzył:

– Odejdź, nie będę cię spowiadał.

Ale i teraz Aniela nie odeszła, bo nie mogła uwierzyć, że to może być prawdą, żeby ksiądz odmówił jej spowiedzi. Kiedy znów podeszła bliżej, o. Chochleński wyszedł z konfesjonału i głośno powiedział z irytacją:

– Zrozumiałaś? Nie będę cię spowiadał!

Po tym zdarzeniu Aniela nie wiedziała, co ze sobą począć: kto jej pomoże w jej wielkiej pracy duchowej, w dalszym życiu dla Boga. Poczuła się bardzo osamotniona i pozbawiona pomocy i rady.

Wszystkie te wydarzenia, które pozostawiły Anielę w wielkim osamotnieniu, sprawiły, że odsunęła się nieco od ludzi, obudziła się w niej pewnego rodzaju ostrożność w obcowaniu z nimi. Odbiły się też prawdopodobnie na jej zdrowiu fizycznym; od tej pory bowiem Aniela była coraz słabsza, siły ją opuszczały i mizerniała w oczach.

Po kilku dniach Aniela wybrała się do spowiedzi do kościoła księży misjonarzy w Nowej Wsi, która leżała wówczas poza Krakowem. Nikogo tam nie znała. Odprawiła wówczas spowiedź z całego życia. Wyszła z kościoła uszczęśliwiona i silniejsza na duchu niż kiedykolwiek przedtem, chociaż fizycznie czuła się słabo i wyglądała marnie.

Po tej spowiedzi z całego życia u księdza misjonarza wybrała sobie na spowiednika o. Waroux, księdza redemptorystę w tym samym kościele, w którym spowiadał o. Chochleński. Jednak teraz spowiedź wyglądała już dla niej inaczej. Dawniej – jak sama opowiadała – gdy przychodził czas spowiedzi, to tak wielka radość ogarniała jej ducha, że biegła do kościoła, jakby jej ktoś skrzydła do ramion przyczepił. Teraz kiedy zbliżała się do konfesjonału, ogarniał ją lęk jakiś, pot występował jej na czoło, coś dławiło ją w gardle i zdawało jej się, że zaraz zemdleje. Podczas spowiedzi nie mogła mówić prędko; coś ją dławiło. A gdy spowiednik ją popędzał – zapominała wszystko. Niekiedy ogarniało ją jakieś przerażenie i mdlała przy konfesjonale.

Znowu złośliwe języki nasiliły swoją działalność. Twierdziły, że udaje. Znalazły się osoby, które podsłuchiwały jej spowiedź, aby później jej szkodzić. Przeszkadzano jej w spowiedzi. Pewnego razu, gdy Aniela odchodziła od konfesjonału, pewna osoba dała jej w twarz, nie tłumacząc, dlaczego to robi. Aniela zachowywała się, jakby tych zniewag nie było. Pisała potem w swoich notatkach: „Kiedy rozważam drogi Boże, to czuję, że… kiedy się zdarzą różne nieporozumienia od drugich… ja mam być dla nich z wielką wyrozumiałością i słodyczą”.

Od tych bolesnych przejść do dotychczasowych problemów zdrowotnych Anieli, a to przepukliny, kłopotów żołądkowych i bóli w krzyżu, dołączyły kłopoty ze spaniem w nocy. Właściwie już do końca życia przestała zupełnie sypiać. Do tego osłabienie organizmu umożliwiło rozwój choroby, która już zabrała jej siostrę – gruźlicy.

W tym czasie Aniela wstąpiła do III Zakonu św. Franciszka z Asyżu. Po roku nowicjatu 16 sierpnia 1913 roku złożyła profesję zakonną. Sumiennie uczęszczała na zebrania zakonu, podczas procesji nosiła najpierw sztandar, a potem feretron stowarzyszenia (feretron to posąg, rzeźba lub obraz malowany obustronnie, noszony na drążkach podczas procesji religijnych), co było dowodem uznania ze strony przełożonych.

W następnym roku wybuchła I wojna światowa. Aniela przed samym wybuchem wojny zakupiła dużo żywności i obficie zaopatrzyła spiżarnię swojego chlebodawcy. Zakupów tych wystarczyło i dla domu, i dla innych potrzebujących. W miarę rozwoju działań wojennych część ludności opuściła Kraków. Aniela jednak postanowiła zostać. Z jednej strony tu miała wszystkie kościoły, które kochała odwiedzać i tu miała znajomych księży, do których zawsze mogła się zwrócić z prośbą o radę czy spowiedź. Z drugiej zaś strony nie chciała opuszczać serca swojej ojczyzny, o wolności której marzyła:

– O gdyby choć dwie godziny przeżyć – mówiła – w wolnej Polsce.

Niedługo po wybuchu wojny w Krakowie znalazło się bardzo wielu rannych żołnierzy. Nie tylko szpitale, ale także klasztory i większe domy zapełniły się rannymi. Aniela, wypełniając sumiennie swoje obowiązki służącej, poświęcała teraz większość swojego czasu rannym. Nawet dotychczasowe ciche godziny adoracji poświęciła dla posługi potrzebującym. Codziennie przynosiła im żywność, różne przysmaki i papierosy, a także pociechę i pomoc duchową. Nie była wprawdzie pielęgniarką, ale potrzebującym poprawiała pościel, poiła ich, ocierała pot z czoła. Ranni wyczuwali w niej jej niezwykłość, bowiem nie ośmielali się zaczepiać jej tak, jak potrafią to żołnierze. Mówili o niej: „nasza święta panienka”, „to prawdziwy anioł”. Odnosili się do Anieli z niezwykłym szacunkiem i jakąś dziwną czcią.

Jeszcze bardziej Aniela litowała się nad jeńcami wojennymi.

– Wiesz, Kasiu – powiedziała raz do swojej koleżanki – tak mi żal tych biedaków jeńców… Jacy oni nędzni, obszarpani, wygłodzeni, pędzą ich na kształt trzody bydła… Z dala od ojczyzny, rodziców, żon, dziatek… Ileż oni gorzkich łez się nachlipią… a co oni winni?

I postanowiła pomagać także jeńcom, którzy pracowali nad brzegiem Wisły. Chodziła do nich z dużą ilością chleba i z wielkim garnkiem jedzenia, którego sama udźwignąć nie mogła, tak że musiały jej koleżanki pomagać i z radością rozdawała pożywienie głodnym jeńcom. Również i dla nich stała się niedługo najmilszym i najbardziej oczekiwanym gościem.

Oprócz rannych żołnierzy i jeńców, wspomagała Aniela także i innych potrzebujących. Chodziła do szpitali, w których były chore dzieci, wspomagała swoje biedne koleżanki, niekiedy utrzymując je całe tygodnie, zanim nie znalazły pracy, opiekowała się każdym potrzebującym, który znalazł się w jej pobliżu. Znany jest na przykład z jej życia taki szczegół, że codziennie przynosiła litr mleka do małego seminarium jezuitów przy ul. Wesołej. Mleko to jak i wiele innych rzeczy – zarówno pożywienia, jak i na przykład odzieży – odejmowała sobie od ust, żeby wspomóc potrzebujących.

Z drugiej strony była niezwykle uczciwa i sumienna. Dawała ze swojego, ale bardzo pilnowała się, żeby nie nadużyć zaufania pracodawcy. Z tego powodu wiele osób uważało ją za twardą i nieużytą, sknerę. Szczególnie dokuczała jej z tego powodu praczka, która była w domu chlebodawcy Anieli zatrudniona dorywczo. Aniela płaciła praczce co do grosza umówioną sumę. Ale – nie mając upoważnienia chlebodawcy – nie dawała nic więcej. Z tego powodu praczka okropnie na Anielę wyrzekała.

Cała pomoc, jaką ofiarowała Aniela, pochodziła z jej własnych środków. W domu adwokata, gdzie pracowała prawie 11 lat, zarabiała dobrze i dlatego miała się czym dzielić. Przez czas pracy nie zaoszczędziła jednak nic dla siebie. Wszystko rozdała potrzebującym. Kierowała się przy tym – jak pisał jej opiekun ze Stowarzyszenia św. Zyty – bezgraniczną ufnością w Opatrzność Bożą.

A kiedy już wszystko rozdała i brakło jej na pomoc innym, wtedy potrafiła sama prosić u bogatszych lub u koleżanek, a co od nich otrzymała, z radością niosła do szpitali lub do jeńców.

– Jakże się cieszę – mawiała – i dziękuję Bogu, że nie jestem w klasztorze – tam w zakonie nie mogłabym się tyle umartwiać co na świecie.

Dwa pierwsze lata wojny były pomyślnymi latami w życiu Anieli. Najpierw bowiem była „przy Bogu”, co dla każdego pobożnego człowieka jest źródłem szczęścia. Do tego miała dobrą posadę i mogła wiele dobrego czynić ludziom, co napełniało jej duszę radością.

W 1916 roku do rąk Anieli dotarła książeczka Głębie duszy, która była życiorysem zmarłej zaledwie przed 13 laty św. Gemmy Galgani. Książka zrobiła na Anieli ogromne wrażenie. Czytała ją wielokrotnie i robiła z niej wiele wypisów. Głównie były to fragmenty mówiące o cierpieniach Gemmy i opuszczeniu jej od Pana Boga, o potrzebie zadośćuczynienia za niewierność ludzką wobec Jezusa Chrystusa, o posłuszeństwie Gemmy, o jej postępach w cnocie i ofiarnej miłości względem Boga. Można z tego wyciągnąć wnioski, o przeżyciach duchowych Anieli w tym okresie życia.

Trochę później napisała: „Zrozumiałam zamiary Boże zupełnie inne niż to co człowiek pojmuje. Wiele rzeczy Pan Jezus zapowiadał, zachęcał do przeróżnych upokorzeń, aby być od wszystkich wzgardzoną, bez sławy i dobrego imienia. I zaznaczał, że zupełnie jest co innego cierpieć to co mnie się należy, a co innego z miłości wielkiej, hojnym sercem brać cierpienia za drugich”.

Chwilkę warto poświęcić może na wspomnienie, jak Aniela zapamiętywała się w modlitwie. Znana była z tego, że chociaż to ją męczyło, potrafiła długie godziny klęczeć na modlitwie. Wyglądała wówczas, jakby zapominała o całym świecie. Zdarzało się jej też popadać w zachwyt podobny do omdlenia. Z tego powodu otoczenie Anieli sprawiało jej dużo przykrości, posądzając o histerię i świadome oszustwo. Teraz takie stany nadzwyczajnego skupienia zdarzały się Anieli dość często. Znajdowały się, niestety, osoby, które z przyjemnością jej dokuczały.

Aniela z pokorą ofiarowywała Bogu swoje cierpienia. Więcej – pragnęła ich dla miłości Bożej i przyjmowała przy każdej okazji. Jak sama wyznała: „Prawie zawsze, gdy rozmawiam z osobą, a szczególnie niezgodzoną z wolą Bożą, w tej samej chwili słyszę głos do mnie, że jak to jest bolesne Sercu Bożemu o żebym ja brała za tę osobę te cierpienia i te trudności dobrowolnie, które ta osoba ponosi tak niezgodnie z wolą Bożą”. I tak działo się w jej życiu.

W biurze adwokata pracował pewien młody człowiek, studiujący prawo, który doznał lekkiego paraliżu prawej strony ciała. Przygnębiony chorobą, postanowił popełnić samobójstwo. Ponieważ nie krył się ze swoimi zamiarami, dowiedziała się o nich i Aniela. Najpierw starała się go przekonać, żeby tego nie robił, ale skoro nie odnosiło to żadnego skutku, zaczęła się modlić i prosić Boga, żeby na nią zesłał chorobę młodzieńca. Pan Bóg wysłuchał jej prośby, ponieważ młody człowiek niedługo wyzdrowiał, natomiast Aniela poczuła ból w prawej ręce i nodze, który do końca życia utrudniał jej chodzenie i pracę.

Od tej pory Aniela przekonała się, że Bóg wysłuchuje jej modlitw i tym chętniej prosiła Go, żeby pozwalał jej cierpieć za innych – za tych, którzy własnego cierpienia nie potrafili podźwignąć.

Jesienią 1916 roku Aniela straciła pracę u adwokata. Kobieta, z którą adwokat mieszkał po śmierci żony, nie lubiła pobożnej służącej i intrygowała przeciwko niej, pomawiając ją o nieuczciwość. Pewnego razu otworzyła kuferek Anieli, a znalazłszy tam kilka przedmiotów podarowanych jej przez zmarłą panią, wymogła na adwokacie zgodę na zwolnienie Anieli z pracy. Kobieta, której adwokat przez lata nie obawiał się powierzać całego majątku, została wyrzucona z pracy za kradzież.

Położenie jej w tym momencie było bardzo ciężkie. Nie miała żadnych oszczędności, nie miała też własnego miejsca, w którym nie tylko mogłaby się zatrzymać, ale choć złożyć swój kuferek ze skromnym dobytkiem. A przy tym stan jej zdrowia sprawiał, że właściwie nie była zdolna do żadnej pracy. Od dzieciństwa miała przepuklinę, od siedmiu lat cierpiała na ciężką chorobę żołądka, cierpiała na silne bóle w krzyżu, miała lekki paraliż prawej strony ciała, organizm wyniszczała daleko posunięta gruźlica, a bezsenność powodowała ogólne osłabienie nerwowe. Do tego ciągle jeszcze trwała wojna i panowała ogólna bieda.

Jedyną siłą jej w tym doświadczeniu było zaufanie, jakie pokładała w Bogu, pragnienie pójścia drogą, którą jej wskazywał. Dlatego „kiedy mi przychodzi troska, tycząca się życia doczesnego – pisała – to mam taką odpowiedź, że Pan Bóg jest Ojcem, że mam z zupełnym zaufaniem zostać pod Jego opieką”.

Kilka dni po wyrzuceniu z domu adwokata Aniela przeżyła z pomocą koleżanek. Ale pragnęła pracować, póki tylko ma trochę sił, żeby nie być dla nikogo ciężarem. W niedługim czasie dostała pracę przy ul. Zacisze u dwóch starszych panów. Praca tam była bardzo ciężka, jak wspominają koleżanki Anieli: „…nieraz na swych słabych ramionach cały wóz węgla znosiła do piwnicy”. Ciężka praca i zbytnia życzliwość panów dla niej, skłoniły Anielę szybko do poszukania innej posady. Znalazła miejsce na Podgórzu, ale i tam nie została długo, potem najęła się do pracy przy ul. Grodzkiej. I tam nie było lekko. Ale kiedy koleżanki użalały się nad nią, odpowiadała, że chętnie pracuje ciężko z miłości do Pana Jezusa.

Aniela krótkie chwile wolnego czasu nadal chętnie spędzała na adoracji. Czasami była tak zajęta, że miała czas tylko przyklęknąć na ulicy, nie przejmując się, kto na nią patrzy. Rzadziej teraz bywała u spowiedzi u redemptorystów. Była coraz słabsza i coraz trudniej było jej odbywać tę długą drogę. Z tego powodu nie miała już stałego spowiednika, ale dzięki temu powstał dziennik duchowy Anieli Salawy. Powstał on na polecenie nowego spowiednika, do którego Aniela zwróciła się wkrótce po wyrzuceniu jej z domu adwokata.

Nowy spowiednik od pierwszej chwili uważał ją za „duszę niezwykłą, obdarzoną obficie oświeceniami z nieba”. Ale pozwalał Anieli na zwierzenia jedynie wtedy, kiedy była u spowiedzi ostatnia; kiedy w kolejce czekali inni penitenci, polecał jej wszystko, co nie należało do spowiedzi spisywać i przedkładać mu poza konfesjonałem. Dziennik ten Aniela prowadziła prawie do końca życia.

Siły Anieli wyczerpywały się i na początku 1917 roku musiała zrezygnować ze stałej pracy. Ponieważ jednak nie miała żadnych oszczędności, przyjęła zajęcie polegające na sprzątaniu przed rozpoczęciem pracy pewnego biura w Rynku przy ul. Siennej. Wynajęła mały pokoik przy ul. Pańskiej i w pokoiku tym spędzała całe dnie na modlitwie i skupieniu. Mimo choroby nie była ponura i chociaż zdarzały jej się chwile przygnębienia, właściwie do końca życia była radosna, a w czasie sprzątania biura potrafiła nawet śpiewać.

Aniela za wszelką cenę pragnęła swoje cierpienia ukrywać przed ludźmi, jednak nie zawsze jej się to udawało. Pewnego razu na przykład, kiedy przyszła w odwiedziny do jednej ze swoich koleżanek, nagle doznała wielkich boleści, tak że wiła się na podłodze i cichutko jęczała – według słów owej koleżanki.

– Nie bójcie się – powiedziała im Aniela – ja jeszcze nie umrę, bo ja mam przed sobą jeszcze dużo cierpienia.

Nadal traciła siły i w maju 1917 roku musiała zrezygnować nawet z tego skromnego zarobku, jaki dawało jej sprzątanie biura. Początkowo utrzymywały ją koleżanki, ale była wojna, każdemu było trudno w tych ciężkich czasach, więc Aniela nie chciała nadużywać ich dobroci. Ponieważ należała do Stowarzyszenia św. Zyty i regularnie opłacała składki, miała prawo dostać się do szpitala stowarzyszenia. Jednak i stowarzyszenie nie było bogate, a Aniela wcale nie wyglądała na tak chorą, jak była. Miała delikatną białą cerę, na policzkach zawsze silne rumieńce, a głębokie zjednoczenie z Bogiem dawało jej spokój i napełniało jej serce radością; na ustach miała zawsze pogodny uśmiech. Dlatego znalazło się dosyć nieżyczliwych, które twierdziły, że Aniela wcale chora nie jest, tylko nie chce jej się pracować i nastawiały niechętnie do niej nawet lekarza. Sprawiły w końcu, że lekarz niczego nie orzekł o chorobie Anieli. Zarzut udawania Aniela przyjmowała także jako cierpienie zesłane jej przez Boga i pragnęła znosić je cierpliwie. Tymczasem jednak w szpitalu także dostawała boleści, których nie potrafiła ukryć przed otoczeniem, postanowiła więc zrezygnować z mieszkania w stowarzyszeniu. Jeśli jej cierpienia pochodzą od Boga i jeżeli Bóg chce od niej życia ofiary, to powinna sobie poszukać ukrycia od ludzkich oczu – tak myślała. Problem polegał jedynie, gdzie schronienie takie znaleźć.

Wyszukała sobie wreszcie w 1918 roku mały pokoik w suterenie przy ul. Radziwiłłowskiej 20 – 4 metry długi, 3 metry szeroki, zamiast podłogi miał ubitą ziemię, a małe pojedyncze okna, wychodzące na podwórze, nie dawały w zimie dostatecznej ochrony przed zimnem. Dawał jednak Anieli dostateczne odseparowanie od świata. Największym problemem była opłata za ten pokoik. Zapłaciła wprawdzie komorne za pierwsze miesiące, ale nie wiedziała, skąd weźmie pieniądze później. Martwiła się też, że przy jej stanie zdrowia czasem nie mogła sobie przygotować posiłku, a nie chciała zanadto obciążać koleżanek. Mimo wszystko zaufała jednak Opatrzności Bożej i w 1918 roku opuściła szpital św. Zyty. Oparciem podczas czterech lat cierpienia, jakie przeżyła w tym pokoiku, był częsty na jej ustach akt strzelisty: „Boże, żyję, bo każesz, umrę, bo zechcesz, zbaw mię, bo możesz”.

Życie duchowe Anieli Salawy w tym okresie można poznać, ponieważ prowadziła na polecenie spowiednika dzienniczek duchowy. Pisze w nim Aniela, że Pan Bóg zaprosił ją do cierpienia za innych. Z początku Aniela bała się przyjąć to cierpienie. W okresie, kiedy wahała się przed zgodą na cierpienie, Bóg zsyłał na nią, jak pisała, „jakiś niepokój ciała z cierpieniami dotąd mi nieznanymi tak, że mi bardzo trudno siedzieć…”. Doświadczyła też opuszczenia wewnętrznego, kiedy to czuła się „tak obdarta ze wszystkiego, jak stworzenie samo w sobie. Czułam się jakby zupełnie nagą i zupełnie jak Łazarz chorą, a jak żebrak nędzną. I tak mi było powiedziane, że to jest sam człowiek. A z tego ubóstwa odpowiedni ból, dający się czuć w całym organizmie”.

Ale pomiędzy okresami cierpienia, zsyłał też jej Pan Bóg okresy pociechy. „I znów dał Pan Bóg – pisze Aniela w swoim dzienniczku – odczuć szczęśliwość w tym stanie z tego wszystkiego, czym duszę ubogaca zwyczajnie, a dopiero osobno, kiedy ją chce łaskami nadzwyczajnymi obdarzyć. I dał odczuć szczęśliwość z tego stanu”.

Tymczasem jednak zdrowie Anieli pogarszało się. Szczęściem dla niej była Komunia święta, którą dwa lub trzy razy w tygodniu przynosili jej ojcowie jezuici. Czasem jednak zdarzało się, że kapłan nie dotarł, wtedy Aniela „lazła jak ta żaba” – jak sama o sobie mówiła – do najbliższego kościoła. A było to dla niej bardzo ciężkie zadanie: pokonanie odległości 350 kroków często zajmowało jej ponad godzinę, a nawet dwie godziny. Wlokła się opierając jedną ręką o mury, a drugą podpierając się parasolem.

Według dzisiejszej wiedzy można podejrzewać, że choroba, na którą cierpiała Aniela to sclerosis disseminata – rozsiane stwardnienie mózgu i rdzenia. Choroba ta charakteryzuje się między innymi częstymi remisjami. Dlatego Aniela miała okresy lepsze i gorsze – takie, kiedy nie mogła zupełnie wstać z łóżka, i takie, kiedy, chociaż z trudem, mogła dowlec się do kościoła. W początkach XX wieku choroba ta była jeszcze mało znana i rzadko bardzo rozpoznawana przez lekarzy.

Jednak nieżyczliwe osoby z jej otoczenia pomawiały ją, że udaje chorobę, plotkowały o tym do jezuitów, namawiając ich, żeby nie nosili jej Komunii. Aniela cierpiała z tego powodu bardzo. Skarżyła się czasem koleżankom, jak ją bolą te oskarżenia.

Potem doznawała ogromnych wyrzutów sumienia, że nie znosi cierpień tak cierpliwie, jak powinna, że skarżąc się jakby umniejsza swoją ofiarę. Pisała w swoim dzienniku: „Mam ustawiczne wyrzuty sumienia za to że nie idę za pociągiem Bożym, tak jak w duszy rozumiem, że nie jestem tak doskonale milcząca o swych cierpieniach, jak mnie Pan Jezus uczy. A czynię to z pozornej konieczności”. I postanowiła zmienić to Zaczęła coraz bardziej kontrolować swoje zachowanie, częściej była, mimo cierpienia, uśmiechnięta pogodnie.

Potem poszukała sobie nowego cierpienia. Pewnego razu wracając z kościoła dostrzegła idącego z naprzeciwka człowieka chorego na raka. Za nim szedł Chrystus i dźwigał ciężki krzyż. Aniela zapytała Go, czemu to czyni, a On odpowiedział, że ten człowiek niegodnie nosi krzyż. Wtedy Aniela poprosiła:

– Panie Jezu, niech ten człowiek nie cierpi, daj mnie jego cierpienia.

Wkrótce zaczęła mieć nowe objawy choroby: miała straszne boleści, wymioty, jeść nie mogła. Lekarze z początku nie mogli rozpoznać choroby, jednak wkrótce okazało się, że to rak.

Nowe cierpienia napełniły duszę Anieli radością. Jedna z jej znajomych tak o tym opowiada:

„Wyliczyła mi, ile chorób jej dolega: gruźlica krtani, gruźlica płuc, rak w żołądku, paraliż w nogach. Wyliczając to śmiała się szczerze.

– To się cieszysz z tego, że tyle cię chorób dręczy?

– Jeżeli Pan Jezus daje, to jest łaska Jego, więc jakże się można przed tym bronić?”

Podczas tych lat cierpienia miała Aniela przeżycia mistyczne: Bóg ukazywał jej przeróżne sceny z Męki Jezusa. Pociechą wielką były też rozmyślania o wielkiej ofierze cierpiącego Zbawiciela.

Tak umocniona mogła ukazywać otoczeniu wielką pogodę ducha i spokój, jakie ją przepełniały, mimo niesprzyjających okoliczności życiowych. Była bowiem Aniela całkowicie zależna od ludzi, nie posiadała wcale własnych pieniędzy, żyła z dnia na dzień wiarą w Opatrzność Bożą, która jej nie zawiodła. Pomagały Anieli siostry mieszkające w Krakowie i krewni z Sieprawia, opiekowało się nią Stowarzyszenie św. Zyty, które codziennie przysyłało dwa razy pożywienie i osobę, która sprzątała, pomagała jej finansowo kongregacja III Zakonu, obdarzali czym mogli jezuici, troskliwą opieką otoczył przełożony redemptorystów z Pogórza i wspomagały przyjaciółki. Zawsze jednak była to pomoc uznaniowa, co do której Aniela nigdy nie miała pewności, czy przybędzie.

W małym pokoiku przy ul. Radziwiłłowskiej Aniela spędzała większość czasu samotnie. Wprawdzie wiele znajomych chętnie by ją odwiedzało, jednak Aniela nie chciała licznych odwiedzin i pozostawiła przy sobie tylko najbardziej wypróbowane, pobożne przyjaciółki, z którymi mogła rozmawiać „o sprawach Bożych”. Przez pozostały czas mogła rozmyślać, rozmawiać z Bogiem i przygotowywać się na śmierć. Pisała: „Matka Najświętsza uczyła mnie, jak się mam przygotować na sąd po śmierci, a ja Ją prosiłam, żeby mi uprosiła łagodność u Pana Jezusa. Było mi też powiedziane, jak z maleńkich grzechów trzeba się spowiadać i w duszy wiedziałam, że to jest dość wielka obraza Pana Boga. Bardzo się obawiam, czy nie ulegam złudzeniu, kiedy czuję taki wstręt do wszelkiej dobroci ludzkiej. A przeciwnie, bo nie mogąc w żaden sposób przyjść do prostoty, ni pokory, ni łagodności, ni cichości, o co byłam tak upominana. Bo zawsze po takim rozpaleniu jakoby gorliwości, mam wielkie napominanie w duszy!”.

Ciągle jeszcze troszczyła się, żeby jak najwięcej dusz przyprowadzić do Boga. Kiedy tylko któraś z jej koleżanek miała jakiekolwiek trudności religijne, czy w modlitwie, Aniela zawsze uczyła, doradzała, tłumaczyła. Z wielką przyjemnością wszystkich uczyła modlitwy myślnej.

Mimo cierpienia myślała też jakby innym sprawiać radość. Na przykład największą jej przyjemnością było ugościć przyjaciółki ciastkami. Wszystkie też prezenty, jakie otrzymywała, bardzo szybko darowywała przyjaciółkom. Pewnego razu, przed jej ostatnim Bożym Narodzeniem, poprosiła koleżankę, żeby jej kupiła choinkę. Potem ozdobiła pięknie drzewko i poprosiła, żeby zanieść je ojcom redemptorystom. Bardzo cieszyła się, kiedy potem przyjaciółki opowiadały jej o radości księży.

Kiedy skończyła się wojna, wielu ludzi zaczęło jeździć do Częstochowy. Także i Stowarzyszenie św. Zyty postanowiło pojechać z pielgrzymką na Jasną Górę. Również i Aniela zapragnęła odbyć taką pielgrzymkę. Trudności wydawały się prawie nie do przezwyciężenia, przecież Aniela praktycznie nie mogła sama chodzić, ale życzliwe przyjaciółki dały się przekonać i 7 października 1920 r. Aniela wyruszyła na Jasną Górę. Tam modliła się za Ojczyznę, za grzeszników, dla siebie tylko prosiła, aby mogła godnie przygotować się na śmierć i oczyścić duszę z niedoskonałości i błędów, za które często „upominała” ją Najświętsza Panna.

Pod koniec 1920 r. Aniela dowiedziała się, że spokój i pogoda, jakie przepełniały jej serce przez cały miniony rok, były nagrodą za jej ducha ofiary i gotowość przyjęcia wszystkiego, co Bóg zsyła. Dowiedziała się też, że ma przed sobą jeszcze najcięższy krzyż, który będzie znosić w zupełnym opuszczeniu. Bóg obiecał jej dać „stan wielkiego zaciemnienia i ucisku duszy”.

I rzeczywiście taki stan stał się udziałem Anieli przez następnych kilka miesięcy, aż do czerwca następnego roku. W maju 1921 r. tak pisała w swoim dzienniku: „Nic mnie nie zajmuje i nic nie pocieszy, ani rzeczy najświętsze. Wszystko mnie zniechęca, wszystko odtrąca. Każde cierpienie srogo rani. Wszystko mnie smutkiem napełnia… I zdaje mi się, że jeżeli mam dłużej żyć, to tylko po to aby jak najwięcej cierpieć. A pocieszyć mnie nie może nic, tylko pragnienie śmierci i śmierć”.

Wielką pomocą w tym okresie był dla Anieli spowiednik, o Maciątek, jezuita, u którego zaczęła się spowiadać rok wcześniej. Wspomagał on Anielę materialnie, przynosił jej Komunię św., czasem zachodził do niej, żeby zobaczyć, jak się czuje. Uspokajał ją podczas spowiedzi, podnosił na duchu, utwierdzał w cierpliwości. Żeby dać jej jakieś stałe oparcie duchowe, niezależne od jego wizyt, postanowił napisać dla niej wytyczne, jakimi powinna się kierować w drodze do Boga.

Od lipca 1921 r. Aniela poczuła się zupełnie szczęśliwa. „Wiem tylko – pisała – że dziwnie bliski i jasno dawał się odczuć Pan Jezus. Ale w niepojętym majestacie i chwale, w bardzo wielkiej świętości, miłości i dobroci… W jakikolwiek sposób Pan Bóg się duszy udzieli, zawsze ją zachęca do zupełnego zmiażdżenia i zapomnienia o sobie”.

Mimo cierpienia więc upajała się Aniela bliskością swojego ukochanego Pana. Coraz bardziej czekała na śmierć, kiedy Pan Jezus powoła ją do siebie. I oczekiwanie to napawało ją wielką radością.

Od listopada 1921 r. do końca stycznia następnego roku Aniela przeżyła „najstraszniejsze” doświadczenia, a to z powodu fizycznych napaści na nią złego ducha.

Początkowo owe napaści były tylko wmawianiem Anieli, że Bóg się od niej odwrócił z powodu jej błędów, że nie będzie zbawiona. Potem pokazywał jej obrazy budzące w niej wstręt, strach i przerażenie. Aniela modliła się wtedy i nie poddawała się zniechęceniu; wierzyła że Bóg jest mocniejszy niż duchy ciemności.

Potem duch ciemności przemieniał się w „anioła światłości”, przekonując ją o wielkiej jej wartości i doskonałości, pragnąc w Anieli obudzić pychę. Ale i to mu się nie udało.

Wtedy szatan zaczął fizycznie znęcać się nad Anielą: bił ją, męczył, raz nawet jeden z kapłanów widział u niej skaleczenie. Napaści te zdarzały się zazwyczaj w bezsenne noce, a były tak męczące, że przychodzące rano koleżanki widziały jej zmęczenie i wycieńczenie.

W tym czasie zdarzyło się, że przełożony redemptorystów, o. Nipocki, który opiekował się Anielą przez cztery ostatnie lata jej życia, przysłał do niej jej dawnego spowiednika, o. Chochleńskiego. Aniela po cichu przez te dziesięć lat marzyła, że wyjaśni mu, że nie chciała być wobec niego nieposłuszna, ale nie miała nigdy ku temu okazji. Zdaje się, że i on przez ten czas zrozumiał swoją pomyłkę. Teraz mogła wyjaśnić wszelkie nieporozumienia. O. Chochleński przy pierwszej wizycie spędził u niej cztery godziny, a potem bywał u Anieli częstym gościem. Przy okazji wizyty nauczył ją też, jak ma wytrwale walczyć z duchem ciemności.

Szatan tymczasem podsunął Anieli jeszcze jedną pokusę: obiecał, że przestanie ją dręczyć, jeżeli zgodzi się choćby na mały grzech dobrowolny – niechby zgodziła się na niego chociażby myślą. Ale Aniela za nic nie chciała dobrowolnie Boga obrazić, więc i tę pokusę zwalczyła. Wreszcie po trzech miesiącach Pan Bóg położył koniec tym napaściom. Pod koniec stycznia 1922 r. w duszy jej zagościł spokój, było jej cicho i dobrze, radośnie i szczęśliwie, pomyślała więc, że nigdy nie było jej tak dobrze na ziemi, więc chyba już niedługo będzie na niej przebywać.

O. Maciątek, który już od prawie dwóch lat był spowiednikiem Anieli, był także zagorzałym patriotą. Pewnego razu podsunął jej myśl, żeby swoje cierpienia ofiarowała Bogu za Polskę. Aniela, choć nie czuła się godna, żeby złożyć ofiarę za swoją Ojczyznę, zgodziła się jednak i 8 lutego 1922 roku po Komunii św. i krótkim dziękczynieniu Aniela własnoręcznie napisała akt ofiarowania, w którym cierpienia, życie i śmierć własną składała Bogu ku Jego czci i chwale w Polsce.

Aniela czuła, że jej koniec się zbliża. W tym czasie choroba jej tak się nasiliła, że nie tylko wstać, ale nawet poruszać się sama w łóżku już nie mogła. Na jej ciele porobiły się odleżyny. Przyjaciółki, kiedy tylko mogły, zostawały u niej na noc, żeby móc służyć pomocą.

Życie Anieli powoli gasło. Ponieważ nie mogła już zostawać sama, przyjaciele zaczęli ją namawiać, żeby przeniosła się do szpitala Stowarzyszenia św. Zyty, gdzie będzie miała lepszą opiekę i wygodniejsze warunki. Aniela bardzo broniła się przed tym, bo nie chciała opuszczać swojego pokoiku, w którym tyle przeżyła, tylu doświadczyła od Boga łask i w którym odwiedzały ją dusze czyśćcowe.

Aniela Salawa otrzymała od Boga jeszcze jedną wyjątkową łaskę. Łaską tą było poznanie przez nią przyszłości odnośnie do wielu faktów i osób. Wielu swoim bliskim przepowiedziała, co ich spotka w przyszłości. Wiele przepowiedni odnosiło się do życia wewnętrznego jej przyjaciółek. Przepowiedziała też swoją śmierć. W lutym 1922 roku stan jej był tak ciężki, że lada chwila spodziewano się jej śmierci. Koleżanki nawet rozmawiały z nią o tym.

– Anielciu, chyba już w lutym od nas odejdziesz.

– Ja nie umrę w lutym – odrzekła Aniela spokojnie – umrę w marcu, w niedzielę.

Przepowiedziała też, że będzie przy niej obecna jej najbliższa przyjaciółka, Andzia.

W pierwszych dniach marca stan Anieli był tak poważny, że znowu wezwano lekarza, który zalecił natychmiastowe przeniesienie chorej do szpitala św. Zyty. Ona jednak ciągle nie chciała opuszczać swojego pokoiku. Wówczas kurator stowarzyszenia nakazał Anieli, żeby się tam przeniosła. Kiedy usłyszała wyraźny nakaz kuratora, nie protestowała już i zgodziła się na przenosiny. Posłuchała też kuratora, który nakazał jej, by zrobiła testament.

Zanim Aniela przeniosła się do szpitala, poprosiła jeszcze, żeby mogła w swoim pokoiku w suterenie przyjąć Sakrament Chorych. Stało się to 8 marca, w środę. Potem dorożką przewieziono ją do szpitala, gdzie została umieszczona w niewielkim czterołóżkowym pokoiku. Z tego pokoju były otwarte drzwi do większej sali chorych, gdzie w niedzielę odprawiano Mszę św. Aniela obawiała się rozmów z innymi chorymi, ale zostało jej to oszczędzone, ponieważ z powodu zniszczenia strun głosowych nie mogła już mówić, a więc i inne chore nie zaczynały z nią rozmowy.

W sobotę, 11 marca, chore słyszały, jak Aniela rozmawia z Matką Bożą i Teresą od Dzieciątka Jezus, wówczas jeszcze nie świętą i nie błogosławioną. Następnego dnia rano Aniela przyjęła Komunię św. Potem leżała z zamkniętymi oczami, skupiona wewnętrznie. Po południu przyszły ją odwiedzić siostra i niektóre przyjaciółki, między nimi też Andzia. Pożegnały się i o godzinie czwartej po południu Aniela Salawa umarła.

W trzy dni po śmierci Aniela została pochowana na Cmentarzu Rakowickim. Znajomi i koleżanki Anieli przekonani byli, że jest ona już w niebie, dlatego w trudnych chwilach zwracali się do niej o pomoc. W taki to sposób grób jej nie został zapomniany. Aniela wysłuchiwała próśb i nieraz cudownie im pomagała. Koleżanki, kiedy otrzymywały cudowną pomoc, opowiadały tym swoim znajomym, poszerzał się więc krąg osób zwracających się do Anieli o pomoc. Ludzie przychodzący na jej grób dostawali pracę, odzyskiwali zdrowie, otrzymywali pomoc w każdej sprawie, w jakiej się do niej zwracali. Ustalił się zwyczaj, że każdy proszący zabierał z grobu grudkę ziemi, a o liczebności proszących niech świadczy fakt, że pracownicy cmentarza ciągle musieli uzupełniać ziemię na grobie Anieli. Teraz, kiedy szczątki błogosławionej spoczywają w kościele franciszkanów, bracia rozsypują przed trumną płatki kwiatów; proszący o pomoc zabierają po jednym płatku, potem przykładają je na chore miejsca, co sprawia, że doznają uzdrowienia.

Jednak najwięcej dla rozszerzenia kultu Anieli zrobili ojcowie redemptoryści. Najpierw rektor redemptorystów, o Nipocki, postanowił napisać życiorys Anieli. Porozumiał się z jej koleżankami w sprawie zbierania informacji. Życiorys ten ukazał się w 1932 roku. W ten sposób Anielę Salawę poznała cała Polska. W 1935 r. o. Świątek napisał nowy, obszerniejszy życiorys. W 1938 r. w podziękowaniu za uratowanie dziecka postawiono murowany nagrobek na grobie Anieli. W 1939 r. pierwszy biograf Anieli miał już około tysiąca dowodów, świadczących o łaskach nadzwyczajnych otrzymanych za pośrednictwem Anieli. Jednak z powodu wybuchu wojny nie mógł się zacząć proces beatyfikacyjny.

Po zakończeniu wojny, w latach 1948 i 1949 odbył się proces informacyjny, który jest wstępem do beatyfikacji. 13 maja 1949 r. komisja kościelna dokonała ekshumacji zwłok, które w podwójnej trumnie złożono w podziemiach kaplicy Męki Pańskiej w kościele franciszkanów. Akta procesu informacyjnego i procesu dodatkowego z 1955 r. zostały przesłane do Rzymu. Jednak na beatyfikację Anieli Salawy trzeba było czekać jeszcze długo – dopiero 13 sierpnia 1991 r. na rynku krakowskim uroczystej beatyfikacji dokonał papież Jan Paweł II.

Bł. Aniela Salawa została patronką chorych na stwardnienie rozsiane i nieuleczalnie chorych.

Imię Aniela pochodzi od greckiego słowa angelos – „wysłannik, posłaniec” i łacińskiego angela (od angelus) – „anielska”.

Atrybutem bł. Anieli jest szal, z którym zawsze jest portretowana, a to dlatego, że z rzeczy ziemskich najbardziej lubiła właśnie takie szale.

Spałem i śniłem, że życie jest radością. Obudziłem się i zobaczyłem, że życie jest służbą. Zacząłem służyć i zobaczyłem, że służba jest szczęściem. (Rabindranath Tagore)



© 2000–2021 barbara     Wszystkie prawa zastrzeżone | All rights reserved     Strona nie zawiera cookies